Jest wybitnym dziennikarzem, zwiedził 52 państwa, był korespondentem wojennym. Pracował w Rzeczpospolitej, był redaktorem naczelnym miesięcznika Futbol.pl. Obecnie zajmuje się organizacją Euro2012 w Gdańsku. Pełni funkcję koordynatora polityki medialnej i promocyjnej. Krzysztof Guzowski udzielił nam wywiadu-rzeki.
Antek Rokicki: - Jakie ma Pan wspomnienia związane z Elblągiem?
Krzysztof Guzowski: - Tu się urodziłem i tu wrócę, by umrzeć. Elbląg to słodkie dzieciństwo i kolorowe obrazy. Mieszkałem z rodzicami w małym mieszkanku w bloku na ul. Słonecznej, ale mama – nauczycielka – odprowadzała mnie codziennie do babci mieszkającej na ul. Kościuszki, w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu na Agrykola. Od najmłodszych lat czułem, że ten stadion to coś bardzo ważnego, bo przychodzi tam tak wielu ludzi.
Na boisku między blokami na ul. Słonecznej (teraz jest tam parking) graliśmy w piłkę od rana do wieczora. Potem, po przeprowadzce na ul. Różaną, też ciągle graliśmy w piłkę. Kopał prawie każdy chłopak, a na tych, co nie chcieli, patrzyliśmy jak na dziwolągi. Boiska, na którym rozgrywałem najważniejsze w życiu mecze, też już nie ma. Jest parking.
Elbląg to także niedzielne poranki w kinie Syrena (Winnetou i Fantomasy), pierwsza miłość, no i przyjaciel, Darek Obrzut. Darek skończył politechnikę, dziś jest wziętym inżynierem. Został w Elblągu.
Edukację zacząłem w wieku 6 lat. Chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 1, a potem (1976 – 1980) do II Liceum Ogólnokształcącego na ul. Armii Czerwonej (dziś Królewiecka), do klasy humanistycznej.
- Proszę powiedzieć coś o Pana przygodzie z dziennikarstwem.
- Od zawsze chciałem być dziennikarzem, ale nie takim, co to ani „be” ani „me” w żadnym języku. Ja chciałem być dziennikarzem, który potrafi porozmawiać z każdym, a do tego trzeba perfekcyjnie znać przynajmniej jeden język obcy. W liceum miałem francuski i łacinę, od czwartej klasy podstawówki uczyłem się prywatnie angielskiego (dzięki, Mamo i Tato!). Gdy przyszło do wyboru studiów, zdecydowałem się na anglistykę. Zdałem eksternistycznie maturę z języka angielskiego w I LO, żeby na świadectwie ukończenia liceum mieć ocenę z tego przedmiotu.
Jako trzeci najlepszy uczeń w szkole miałem możliwość pójścia na uczelnię bez konieczności zdawania egzaminu wstępnego, ale wyłącznie na kierunek związany z biologią lub chemią. Nie skorzystałem z tego dość bzdurnego przywileju, wolałem zdawać na wymarzoną anglistykę i w ten sposób na pięć lat wyjechałem do Poznania, na Uniwersytet Adama Mickiewicza. W latach 1980 – 1985 studiowałem na najlepszym – wtedy – Wydziale Filologii Angielskiej w Polsce.
W tamtych czasach to były elitarne studia, każdy, kto je kończył, miał morze możliwości zarobkowych. Ale ja, zgodnie z życiowym planem, wciąż chciałem być dziennikarzem. Stąd się wzięły studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim – Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. W 1986 roku zacząłem pracować w „Rzeczpospolitej”, w dziale zagranicznym, bo tylko tam był wolny etat. Po roku udało mi się przejść do wymarzonego działu sportowego.
Do Elbląga wracałem i wciąż wracam często. Kariera karierą, ale dom jest tylko jeden. W Elblągu wciąż mieszka moja mama. Odwiedzam ją, kiedy tylko mogę. Teraz nawet częściej, bo po 24 latach spędzonych w stolicy przeprowadziłem się do Gdańska, gdzie pomagam przygotowywać miasto do piłkarskich mistrzostw. Staram się bywać na meczach Olimpii i bardzo się cieszę, że weszła do I ligi. Lubię spacery po dawno nieodwiedzanych miejscach. Ogromnie wiele się zmieniło, ale oczami wyobraźni wciąż widzę Elbląg z moich młodzieńczych lat.
- Jak wspomina Pan pracę dla „Rzeczpospolitej”?
- Długo by opowiadać o mojej pracy przez 21 lat w „Rzeczpospolitej”. Plusów było zdecydowanie więcej. Wypisałem się za całe życie – praktycznie codziennie trzeba było napisać jakiś tekst i to niekrótki, bo wiadomo, że futbol jest królem sportu. Cała sztuka w tym, żeby się nie powtarzać, a pod koniec kariery dziennikarskiej podczas pisania zacząłem się łapać na tym, że już gdzieś to czytałem, zapewne w swoich poprzednich artykułach.
Polski sport, a szczególnie piłka nożna, przestał mieć przede mną sekrety. Dobry dziennikarz to taki, który spotyka się, rozmawia, dzwoni, wie, co w trawie piszczy, ma informatorów, potrafi wytłumaczyć wydarzenia. Ja starałem się taki być. Znałem wszystkich ważnych ludzi polskiej piłki, z osławionym Fryzjerem włącznie. Czasem miałem nawet wrażenie, że mam jakiś wpływ na wydarzenia, bo stosowano wiele rozwiązań, które ja sugerowałem. Dla jednego z moich najważniejszych informatorów, do dziś działającego aktywnie w polskim futbolu miałem propozycję, żeby napisać wspólnie książkę o kulisach tej dyscypliny. „Zwariowałeś? Chcesz, żeby zabili mnie albo moje dzieci?” – odpowiedział.
Przez lata polski futbol to była mieszanka komedii i horroru. Byli ludzie, których należało się bać. Przez lata uprawiałem sportowe dziennikarstwo śledcze. Jak była trudna sprawa do opisania – tam byłem ja. Miałem trzy procesy o zniesławienie – wszystkie wygrałem. Po ukazaniu się dwóch tekstów z obawą zaglądałem pod swój samochód, zanim do niego wsiadłem.
Ubolewam nad upadkiem polskiego dziennikarstwa sportowego. Ambitne formy – szczególnie reportaż lub felieton – należą do przeszłości. Dziś króluje informacja i spisywanie z Internetu. A może to, co było dobre kiedyś, teraz już się nie liczy i tak musi być? Ale ja wciąż przeciwstawiam się przekonaniu młodych osób, że każdy może być dziennikarzem.
- Był Pan korespondentem z pierwszej wojny w Iraku. Co dało Panu to doświadczenie?
- Na pierwszej wojnie w Iraku (1991, słynna Pustynna Burza) znalazłem się dość przypadkowo. Zostałem na dwa miesiące „wypożyczony” z działu sportowego do zagranicznego „Rzeczpospolitej”, bo potrzebna była osoba z dobrą znajomością angielskiego. Pojechałem na dwa tygodnie do stolicy Jordanii, Ammanu. Tam mieszkałem, ale prawie codziennie byłem zabierany na granicę z Irakiem, kilka razy przekraczałem granicę, do momentu, gdy zatrzymywały mnie i kolegów amerykańskie patrole. Nie puszczali dalej, bo tam było niebezpiecznie. Odgłosy wojny słyszałem tylko z daleka.
Za to widziałem więcej. Tysiące, setki tysięcy uchodźców – Egipcjan, Syryjczyków, Irakijczyków – uciekało w popłochu do Jordanii. Brudni, niedożywieni, zrezygnowani, byli ładowani na ciężarówki albo do pojazdów do przewożenia bydła i wywożeni – byle dalej od wojny. Widziałem, jak na drodze przez pustynię dwa samochody z irakijskimi rejestracjami próbowało zepchnąć z drogi auto na kuwejckich numerach. Udało im się – Kuwejtczyk skończył na przydrożnych skałach w całkowicie rozbitym samochodzie. Niezapomniane wrażenia.
Raz czułem się naprawdę zagrożony – podczas igrzysk olimpijskich w Atlancie w 1996 roku. Tuż przed rozpoczęciem imprezy, w Parku Stulecia w centrum miasta, gdzie codziennie przychodziło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, wybuchła bomba, zabijając jedną osobę i kilkanaście raniąc. Ja byłem w pobliżu tego miejsca, słyszałem wybuch i od razu tam pobiegłem. Wszyscy uciekali z Parku, a ja jako jedyny chciałem się do niego dostać. Odruch.
- Zwiedził Pan wiele ciekawych miejsc na świecie. Które z nich wywarły na Panu największe wrażenie?
- Byłem w 52 krajach świata, w niektórych po kilkanaście razy. W Europie nie odwiedziłem tylko 4 krajów. Cały świat zwiedziłem za darmo (to znaczy za pieniądze mojej redakcji) – dzięki dziennikarstwu. To największy plus tego zawodu.
Zachwyciłem się Australią i leżącą u jej brzegów Wielką Rafą Koralową. Podwodny świat jest cudownie kolorowy. Niesamowita jest Brazylia ze swoimi kontrastami społecznymi i ludźmi w każdym wieku grającymi w piłkę na każdym skrawku ziemi. Byłem – z przewodnikiem, bo inaczej można zginąć – w faweli, czyli blaszano-glinianej dzielnicy biedy w Rio de Janeiro, gdzie żądzą gangi, uzbrojone nieraz w czołgi i rakiety ziemia – ziemia. Próżne są amerykańskie stolice hazardu – Atlantic City i Las Vegas. Wielu zblazowanych bogaczy spędza czas grając jeden na jednego z krupierem w oczko, każde rozdanie za 10 tys. dolarów. Przepiękna jest Petra – wykute w skale miasto w Jordanii, gdzie kręcono m.in. przygody Indiany Jonesa.
- Poznał Pan wielu interesujących ludzi, m.in. Pele, Michel Platini, Jacques Rogge. Jak wspomina Pan rozmowy z nimi?
- Z Josephem Blatterem, czyli prezydentem FIFA rozmawiałem kilka razy, dzięki pomocy Michała Listkiewicza, który aranżował spotkania. Blatter starannie dobiera słowa, nie uderzyła mu do głowy woda sodowa, choć przez cały czas ma świadomość, jak wielką organizacją rządzi. Towarzysko – świetny kompan, dowcipniś, może dlatego, że jego partnerką życiową jest od wielu lat Polka.
Z Michelem Platinim rozmawiałem dwukrotnie zanim został szefem UEFA. Te spotkania załatwiał Zbigniew Boniek. Platini strasznie szybko mówi, angielskim – francuskim, chwilami nie do zrozumienia. Podczas drugiej rozmowy poprosiłem go, by mówił po francusku, a ja postaram się go zrozumieć. Żywioł, wielka osobowość i – jak słyszałem – człowiek bardzo łagodny.
Jacques Rogge, były żeglarz, obecnie szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, przypomina urzędnika. Ubrany modelowo, dłonie wypielęgnowane, odpowiada na pytania „na okrągło”, żeby nikogo nie urazić.
Pele to z kolei dobry dziadziuś, który ciągle jest pytany o swoje typy – kto wygra, kto będzie najlepszym piłkarzem, kto zrobi karierę w wielkim futbolu. Warto słuchać jego typów, bo wiadomo, że będzie dokładnie na odwrót. Czczony jako król futbolu, poza boiskiem radzi sobie gorzej, choć wciąż zarabia rocznie przynajmniej 10 mln dolarów – za to, że nazywa się Pele.
Dwaj najwięksi sportowcy, których z bliska widziałem na własne oczy, to Diego Maradona (na mistrzostwach świata w USA w 1994 roku) oraz Michael Jordan (w Paryżu na Turnieju McDonald’sa w 1997, gdzie przyjechał z Chicago Bulls). Po turnieju, z dwoma umyślnymi podjechał pod sklep tytoniowy i cała trójka po dłuższej chwili wyszła z niego, niosąc wielkie pudła z kubańskimi cygarami. W tamtych latach amerykańskie granice były zamknięte przed towarami z Kuby, więc wielki Michael musiał je transportować z Europy.
23 lata byłem dziennikarzem (ostatnie dwa jako redaktor naczelny miesięcznika piłkarskiego „Futbol.pl”). Nazbierały się tysiące anegdot. I one na pewno zostaną w mojej pamięci.
***
„Ciekawi elblążanie” to cykl artykułów w Info Elbląg. Elblążanie, którzy osiągnęli warte uwagi sukcesy, to nie tylko Ryszard Rynkowski czy Dominika Figurska. To szereg innych, równie ciekawych osobowości, które będziemy Wam prezentować.
Gratuluje ambicji i odwagi oraz życzę dalszych sukcesów. Bardzo cieszę się, że Pan Guzowski przyjeżdża do Elbląga i tak ciepło wspomina nasze miasto.
dokladnie qwer! widac ze nie ma naszego miasta gleboko w nosie, tylko ze wspomina to miejsce cieplo
... nie popieram wyboru ale pytanie zasadnicze czy przeszkodą w zatrudnieniu Pana Guzowskiego nie były wygórowane wymagania finansowe?? ... co nie zmienia faktu, że wybór poniekąd dziwny