Jest niekwestionowaną gwiazdą polskiej muzyki rockowej lat 80-tych. Jej kariera nabrała rozpędu wraz z założeniem Lombardu, a kilka lat później Wandy i Bandy, ale to właśnie w Elblągu zaczynała swoją przygodę z estradą. Prywatnie jest wielką fanką siatkówki. W tym wywiadzie opowie o kulisach pracy na estradzie, specyfice branży muzycznej i... „Bitwie na Głosy”.
Jak mocno jest Pani związana z Elblągiem?
Jestem bardzo mocno związana z Elblągiem, ponieważ mieszkałam w tym mieście prawie od urodzenia, chociaż się w nim nie urodziłam. Moi rodzice wyjechali na wakacje, a ja przyszłam na świat o miesiąc za wcześnie w Przywidzu – przepięknej miejscowości na Kaszubach. Niemniej jednak, czułam i nadal czuję się elblążanką, bo spędziłam tam praktycznie całe moje dzieciństwo i czasy licealne. Miałam tam wielu przyjaciół, prowadziłam szczęśliwe życie z rodzicami i bratem. Jednak już w szkole średniej zdawałam sobie sprawę, że trzeba stamtąd „wiać” - nie było wtedy żadnej wyższej uczelni, mało też było szkół średnich, a miasto miało raczej charakter robotniczy. Ale bardzo miło wspominam dom kultury, w którym śpiewałam na różnych imprezach. Po moim wyjeździe na studia przyjeżdżałam raczej okazjonalnie, by odwiedzić rodziców – Tata mieszka dalej w Elblągu, natomiast Mama niestety nie żyje od trzech lat. Właśnie od tego czasu przyjazd do Elbląga jest bardzo trudny, teraz to raczej Tata przyjeżdża do mnie. Jednakże, przez te wszystkie lata widziałam jak to miasto się rozwija i ewoluuje. Często bywałam na Starym Mieście czy nad Kanałem i z przyjemnością patrzyłam, jak okolica pięknieje. Osobiście uważam, że Elbląg to miasto z przyszłością.
Początki Pani kariery sięgają już czasów licealnych, o których zresztą Pani wspomniała. Jak się zaczęła Pani przygoda ze śpiewaniem?
W czasach licealnych, a chodziłam do I Liceum, zajmowałam się głównie kabaretem, który nazywał się „Przydawka”. Mieliśmy nawet niemałe osiągnięcia, ale kabaret ten przysporzył mi problemów w szkole. Czwartą klasę liceum kończyłam już w Kwidzynie – co nie oznacza, że I Liceum wspominam źle. Bardzo lubiłam profesora Paszczyka, który wykładał tam język polski oraz Panią Wójcik od historii.
Jeżeli była Pani zainteresowana kabaretem, to dlaczego nie poszła Pani w tym kierunku?
Dwie rzeczy mnie interesowały, powiedziałabym nawet, że trzy: oprócz aktorstwa i śpiewania, które były bardzo przydatne w kabarecie, pasjonował mnie sport – i miałam duży problem, bo nie wiedziałam, czy kształcić się w kierunku artystycznym, czy jednak pójść na Akademię Wychowania Fizycznego. Bardzo dużo grałam w siatkówkę i do dziś jestem jej ogromną fanką. Działam też w środowisku siatkarskim.
Zdawałam do łódzkiej szkoły filmowej, ale nie dostałam się z powodu braku miejsc. Nie chcąc czekać kolejny rok na egzaminy, zdawałam do Studium Sztuki Estradowej w Poznaniu i do szkoły Baduszkowej przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Dostałam się do obu tych miejsc, ale, kierując się kryteriami kabaretowymi, sądziłam, że w Poznaniu będą się skupiać na różnych aspektach sztuki estradowej. Chciałam być aktorką charakterystyczną, nawet dziś jestem bardzo wrażliwa na poczucie humoru i tzw. „głupawki” (uśmiech). W rzeczywistości jednak okazało się być odwrotnie- to w Gdyni uczono bardziej wszechstronnie, a w Poznaniu skupiano się na śpiewaniu. Zdecydowałam się na Poznań tylko dlatego, że był dalej od Elbląga, rodziców i nie podlegałam już żadnej kontroli (uśmiech). Ale dobrze się stało, bo wtedy właśnie poznałam Grzesia Stróżniaka, Małgosię Ostrowską, z którymi to stworzyłam grupę wokalną Vist, a później zespół Lombard.
Proszę powiedzieć jak wyglądały początki Lombardu. Czy wtedy łatwiej było się „przebić”?
To były zupełnie inne czasy. Po pierwsze, istniały tylko dwa programy telewizyjne, gdzie o 19.30, na jednej i drugiej stacji, były pokazywane dokładnie te same wiadomości, by nikt nie wyrobił sobie błędnych poglądów (śmiech). Oprócz tego, były cztery stacje radiowe- i mimo tak małej ilości stacji – programów muzycznych było o wiele więcej niż dzisiaj, zwłaszcza tych, w których początkujący, choć profesjonalni, artyści mogli się pokazać szerszej publiczności. Mimo faktu, że dopiero zaczynaliśmy, byliśmy wykształceni i mieliśmy już pewne osiągnięcia z grupą wokalną Vist. Wcześniej śpiewaliśmy dla takich artystów jak Krzysztof Krawczyk czy Irena Jarocka, więc już wtedy występowaliśmy w wielkich salach koncertowych, chociażby w Sali Kongresowej. Jedno było pewne: jeśli nagranie zostało opublikowane w radiowej „Trójce”, to było „z górki”. Problem polegał na tym, że przebić się przez dużą ilość artystów było bardzo trudno. Natomiast nam się udało. Lombard bardzo się spodobał Wojtkowi Mannowi.
Czy było trudniej? Nie wiem. My nie zastanawialiśmy się nad tym jak zrobić karierę. Byliśmy zainteresowani samym procesem tworzenia muzyki i ukazania jej szerszej publiczności. Dzisiaj jeśli jedno radio odmówi grania piosenki, zawsze można iść do drugiej stacji. Poza tym są programy typu „X-Factor”, gdzie młodzi ludzie mogą promować się w od razu profesjonalnych warunkach. Trudno jest porównywać te czasy, ale dla nas, jako Lombardu, był fantastyczny.
Nie baliście się, że wraz z wielką popularnością przysłowiowa „woda sodowa” uderzy wam do głowy?
Byliśmy w tej komfortowej sytuacji, że chodziliśmy do szkoły, która uczyła nas tego zawodu- a praca na estradzie wiąże się także z odpornością psychiczną. Oczywiście, byliśmy zachwyceni, że nam się udało, ale nas odróżniała pokora- coś, czego dzisiejszym zespołom brakuje. Wtedy nie było takiego „przemiału” jak dziś, że mamy jeden program, w którym wypromowany zostaje zespół X, a za rok jego już nie ma. Nie ma wśród nich ludzi, którzy mogliby ich przestrzec, bo w programach typu „talent show” panuje brutalna rzeczywistość: liczy się klient, krew musi się lać, ktoś musi wygrać, ktoś musi przegrać. Odczuliśmy ten sukces, ale to była przede wszystkim wielka radość i przywilej występowania z najlepszymi, na najlepszym oświetleniu i udźwiękowieniu, a stroje sceniczne były szyte w Teatrze Wielkim w Warszawie.
Na pewno wielokrotnie pytano Panią o przyczyny odejścia z Lombardu...
Spekulacje na ten temat prowadzono przez bardzo wiele lat, ale w ogóle nie wypowiadałam się na ten temat – Małgosia również (a najlepsze w tym wszystkim jest to, że do dziś się przyjaźnimy i z przymrużeniem oka patrzymy na to, co czasem wypisują gazety). Prawda jest jednak taka, że Piotr Niewiarowski (manager Lombardu- przyp. red.) wyrzucił mnie z zespołu. Wtedy bardzo mi zależało, by Lombard wykorzystywał moje kompozycje, a muzyka była często brana z zewnątrz, co mi się nie podobało. W pewnym momencie Piotrek stwierdził, że jest w zespole za dużo konfliktów i mnie po prostu wywalił (uśmiech). Niemniej jednak, bardzo mu jetem wdzięczna, że podjął taką decyzję, bo zakładając swoją własną formację, którą prowadzę do dnia dzisiejszego, jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Sama wybieram muzyków, nikt nie ingeruje w mój proces twórczy – i to mi niezwykle odpowiada.
Małgosia działała w Lombardzie dość długo po moim odejściu, ale już od jedenastu lat prowadzi solowe projekty, a Grzesiek został w zespole i wszyscy są zadowoleni z tego obrotu wydarzeń. Zwłaszcza ja z Małgosią, bo już od czterech lat jeździmy razem na wakacje na Mazury i wreszcie mamy czas by się nagadać (uśmiech).
Spodziewała się Pani tak dużego sukcesu Wandy i Bandy?
Wanda i Banda jest projektem, do którego nie mam dystansu i jestem temu zespołowi całkowicie oddana. Lombard był dla mnie o tyle ważny, że tam wszystko wydarzyło się po raz pierwszy. Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałam w radiu piosenkę „Bez zysków, bez strat”– niesamowite przeżycie. Sukces Lombardu jest w dużej mierze efektem pracy Piotra Niewiarowskiego. Niestety nie miałam takiego wspomagania w moich solowych dokonaniach, nad czym zawsze ubolewałam, ale z racji tej, że musiałam sobie radzić sama, o wiele bardziej doceniam to, do czego doszłam. Nawet jeśli to nie jest tyle, ile bym chciała. Wychodzę z założenia, że lepiej jest zarobić dwa tysiące niż nie zarobić dwudziestu tysięcy. Cieszę się z tego, co udało mi się zrobić.
Jest Pani ze swoim zespołem aktywna zawodowo już od trzydziestu lat, ale, niestety, nie można usłyszeć Pani kompozycji w ogólnopolskich rozgłośniach. Dlatego, czy podziela Pani pogląd, że o gustach Polaków decydują stacje radiowe, a nie sami słuchacze?
Oczywiście. Powiem więcej: dzisiaj muzyka z radiach jest jedynie przerywnikiem do pasm reklamowych. Jeżeli reklamy są nagrywane określoną techniką i brzmieniem, bardzo wiele muzyki nie ujrzy światła dziennego, gdyż „wybija się” ponad te reklamy. Z tego powodu, odtwarzana jest muzyka przypominająca plastik, która nie przeszkadza reklamom samym w sobie. Jest to niewątpliwie smutne, ale ta tendencja jest zauważalna nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie.
Wydaję mi się, żeby temu zaradzić, powinno być więcej stacji kierunkowych, tematycznych. Niestety duża część takich rozgłośni nie ma charakteru ogólnopolskiego. Mając duży i różnorodny wybór, odbiorca jest bardziej świadomy tego, co słucha.
Niestety, każde społeczeństwo w większości składa się z dość prostych ludzi, nie zastanawiających się nad tym, co akurat słychać w odbiornikach. I oni będą słuchać tego, co jest im podawane. Źle się stało, że dzisiejsze radio jest sformatowane. Nie ma już tych redaktorów muzycznych, którzy dostarczali mnóstwo ciekawostek, szukali informacji itp. Proszę zwrócić uwagę, jak trudno jest odszukać wykonawców wykonujących piosenki w radiu. Jeszcze nie tak dawno taka informacja była wyświetlana na wyświetlaczu samochodowym. Ostatnio nawet miałam taką sytuację, że jadąc samochodem bardzo spodobała mi się piosenka pewnego zespołu, ale nie mogłam dotrzeć do nazwy zespołu, nie wiedziałam, kim oni są.
Jest co zjawisko coraz bardziej powszechne, bo nie dotyczy tylko zespołów początkujących, ale także i tych artystów, którzy kilkanaście lat, albo nawet i więcej, pracowali na swoje nazwisko. Poza tym, nikt nie wspomina, kto jest autorem tekstu lub muzyki do piosenki. Później słuchacze mają problemy z odróżnieniem stylistycznie podobnych do siebie młodych wokalistek. W ich wypadku także warto mówić, jak się nazywają, chociaż, w mojej opinii, duża część z nich niedługo umrze antenowo. Teraz już nikt nie zastanawia się, co się dzieje z psychiką tych młodych ludzi – ta machina może przerastać. Przetrwają silni i inteligentni, jak zawsze. Niemniej, artyści to ludzie niezwykle wrażliwi i czasem nie starcza im sił, by przetrwać trudne chwile. Dlatego jestem też w o tyle komfortowej sytuacji, że nie mam swoich nowych numerów, ale „Hi-Fi” czy „Nie będę Julią” to są takie „molochy”, że im nie grozi muzyczne zapomnienie.
Za rok wypada trzydziestolecie Wandy i Bandy – i oczywiście, że przygotowuję nową płytę. Cztery lata temu wydałam płytę z rewelacyjnymi piosenkami i Ci, którzy ją nabyli, chwalili teksty czy fajne brzmienie. Duże stacje, niestety, odmawiają grania tych utworów, a często dziennikarze to moi koledzy. Odmawiają, bo, jak sami twierdzą, „to nie jest sztampa”. Chociaż nie mogę powiedzieć, że wszystko grane w radiu jest „do bani”. Ja oczywiście mogę się złamać i powielać tę „sztampę”, ale nie chce tego robić, bo wykorzystywałabym swoje umiejętności w dziesięciu procentach. Dlatego też gram swoje i zobaczymy, co będzie. Bardzo bym chciała wypromować przynajmniej jeszcze jedną piosenkę na miarę tamtych wielkich hitów, i wciąż wierzę, że mi się to uda. Pracuję teraz z młodymi, kreatywnymi muzykami, i to ze względu na nich chciałabym „wylansować” przynajmniej jeden przebój, ba ja już poznałam smak wielkiej popularności – to jest równie fajne, jak i nieprzyjemne. Oni to mają jeszcze przed sobą i byłoby mi bardzo miło, gdyby doświadczyli tego przy współpracy ze mną.
A nie jest Pani w jakiś sposób podirytowana lub zniesmaczona tym, że dzisiejsi artyści głównie stawiają na blichtr i szokowanie publiczności, a muzyka schodzi na dalszy plan?
Mam takie powiedzenie: można się na wszystko obrazić, tylko że obrażeni siedzą w domu i nikt nie wie, że są obrażeni.
Moja managerka Ula często wyciąga mnie do tego blichtru, ale mam do tego naprawdę duży dystans. Czasem są takie momenty, kiedy chodzę chętnie, wtedy staję w kolejce artystów do zrobienia sobie zdjęcia na pamiątkowej ścianie – jest to przysłowiowe pięć minut. Później te zdjęcia są publikowane głównie w tzw. prasie kolorowej. I ja owszem, wychodzę czasem na takie imprezy, ale to nie ma nic wspólnego ze sztuką – ale właśnie taki jest świat.
Dzisiaj zaproszono mnie na rozmowę do Dzień Dobry TVN (rozmowa z Wandą Kwietniewską odbyła się 17 maja- przyp. red.) na temat przyjaciół naszych partnerów- i jestem z tego spotkania bardzo szczęśliwa, bo była tam dziennikarka, psycholog, scenarzysta i mieliśmy okazję przez dwadzieścia minut porozmawiać. Często jestem zapraszana do tego typu programów żeby porozmawiać na wiele tematów, bo mam wiele do powiedzenia, jestem człowiekiem doświadczonym itd. Natomiast, żeby tam się dostać z najnowszą piosenką- to już jest zupełnie inna rozmowa. To jest irytujące. Niemniej, wciąż wyznaję tę zasadę, że świat nie zgłupiał na tyle żeby uwziął się pod naprawdę dobrymi dźwiękami – i liczę na to, że te genialne dźwięki są w moim zasięgu. Mogę dalej rozbijać się o te same mury od tylu lat, ale ja jestem odporna na mury. To mnie nie boli. Mam swój świat, swoich muzyków, z którymi gram koncerty kompletnie zaprzeczając temu wszystkiemu, o czym tu rozmawiamy- temu blichtrowi.
Znam wiele nazwisk aktorek młodego pokolenia i nie jestem w stanie powiedzieć, w jakich produkcjach zagrały. Ale za to ciągle widzę, przebywając u fryzjera, w kolorowej prasie te same kobiety i zapamiętuję, że któraś z nich urodziła, a jeszcze inna wyszła za mąż. Ale z tych gazet wypływa bardzo mała wiara w człowieka- bo czy ten Naród już tak zidiociał, że nie kupią tej gazety jakby było tam coś mądrzejszego?
Nikt już tego nawet nie próbuje zmienić- i to jest zatrważające.
Jak Pani sądzi: czy dzisiaj jest łatwiej zrobić karierę w przemyśle muzycznym?
Długo się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że dziś jest łatwiej. Jest o wiele więcej możliwości niż wtedy, kiedy zaczynałam. Amatorzy mogli jedynie startować do eliminacji Konkursu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze albo Festiwalu Piosenki Wojskowej w Kołobrzegu.
Dzisiaj jest łatwiej, bo oprócz tych szerszych możliwości na festiwalach jest Internet, portale społecznościowe czy blogi, na których ktoś opublikował wideoklip, który po dwóch miesiącach osiąga osiem milionów wejść.
Nie zapominajmy też o muzycznych programach rozrywkowych, które promują swoich laureatów, a co Ci ludzie zrobią z tą wygraną- to już zależy wyłącznie od ich poziomu. Zdarza się tak, że wygrywają ludzie praktycznie „z ulicy”, nieprzygotowani do tego zawodu. Później są przejmowani przez duże wytwórnie fonograficzne i są wyciskani jak cytryny. Idealnym przykładem jest Alicja Janosz- świetnie zapowiadająca się dziewczyna z „Idola”, wszędzie było jej pełno i nagle zniknęła. Nie znam Ali, ale wiem, że miała kłopoty w szkole, z psychiką – takie rzeczy niestety czyhają.
A co z utrzymaniem się na rynku? Czy różnice też są dostrzegalne?
Utrzymanie się w tej branży to problem analogiczny do tego sprzed kilkunastu lat. Tu jest dokładnie jak w sporcie: zawodnicy dochodzą do dobrych wyników, ale sztuką jest te wyniki utrzymać. Ci, którym się to udaje, zostają wielkimi sportowcami, chociażby jak Adam Małysz. Ale są też i tacy, którzy zabłysną tylko raz i spadają. Jednakże wszystkie te przypadki są bardzo indywidualne i ważne jest też to, jak tą ścieżką kariery się pokieruję. Umiejętność śpiewania, tańczenia czy grania to dopiero poziom zero. Każdy powinien z siebie dawać przynajmniej dwieście procent swoich możliwości. Cała nadbudowa, ta „otoczka”, przekłada się na utrzymanie bądź zniknięcie. Jest to bardzo skomplikowany proces.
Czy śledziła Pani dokonania elbląskiej drużyny w „Bitwie na Głosy”?
Nie śledziłam tego programu z odcinka na odcinek, ale oczywiście bardzo mocno kibicowałam drużynie Ryśka, z którym się zresztą przyjaźnię.
Czasem, jak mam czas i okazję, podglądam tego typu programy, bo są realizowane przyzwoicie pod kątem telewizyjnym, a drużyny są bardzo dobrze przygotowane. Ubolewam tylko nad tym, że te programy wypełniają czas antenowy naprzemiennie. Proszę zauważyć, że nie ma takiego programu, który pokazuje znanych już artystów, którzy są na rynku i mają swoje hity. Cały czas jest zapotrzebowanie na „świeżą krew”. Chociaż „Bitwa...” jest przykładem trochę innej formuły, bo na czele każdego zespołu stoi artysta.
Zresztą, nie mogę zrozumieć dlaczego wygrał Bednarek... Przyznam się szczerze, że usłyszałam o nim dopiero wtedy, kiedy się znalazł w programie obok Moniki Kuszyńskiej, Janusza Panasewicza, Edyty Górniak. To są gwiazdy i ja wiem, kim oni są- ale Bednarek?
Weryfikacja w Internecie wszystko wyjaśniła, bo tam faktycznie jest gwiazdą. Aczkolwiek te programy nie są dla mnie tylko dla Narodu, a ten postawił go na równi z Natalią Kukulską, która pracowała bardzo wiele lat na dzisiejszą pozycję, i to mnie irytuje. A Bednarek istnieje tylko dzięki tej rzeczywistości, w której żyjemy. Z drugiej strony, nie można też mieć do niego pretensji, że wykorzystał swoją szansę.
Niemniej jednak, bardzo żałowałam, że nie wygrał Rysiek. Dla mnie wygrał Elbląg.
Już niedługo będzie Pani obchodzić trzydziestolecie istnienia zespołu- jakie ma Pani plany zawodowe z tym związane?
Na pewno wydamy płytę, bardzo gitarową. Mamy świetnego producenta, który ma mnóstwo ciekawych pomysłów, moi muzycy są zachwyceni tą współpracą, zbieramy kompozycje, chce nam się nad tym krążkiem pracować. Będziemy też zabiegać o zagranie koncertu na trzydziestolecie w jakimś fajnym miejscu, może uda nam się zrealizować to telewizyjnie? Znowu stanę przed wyzwaniem, by pokazać zespół z trzydziestoletnim stażem, czy może media zdecydują się na artystę obecnego na rynku tylko od roku.
Poza tym, teraz zbliża się sezon koncertów, będziemy bardzo dużo grać, a w przerwach między nagrywaniem, a koncertowaniem spędzę ten letni czas na moich ukochanych Mazurach.
Astrid Jarosławska
Nareszcie mądry wywiad i na prawdę "ciekawa osoba", której korzenie związane są z Naszym Wspaniałym, nie wykorzystującym swojego potencjału- Miastem ;-(
DLACZEGO do dziś dnia na Starówce w Elblągu na głównej ulicy nie ma tzw alej gwiazd czy tez osób które zasłużyły się ,czy też rozsławiły Elbląg.A przecież to jest proste można wmontować płytki z nazwiskami osób ,polbruk ,możliwości jest wiele a i atrakcja turystyczna będzie.TYLKO TRZEBA MIEĆ MÓZGI .
To zdecydowanie najciekawszy artykuł z serii ciekawi elblążanie. Przede wszystkim ze względu na rozmówczynię ,ale też ciekawe pytania dziennikarki.Pomysł o elblaskiej alei gwiazd jest ciekawy i warto by Departament Kultury go podchwycił .Szkoda ,że od lat Ratusz organizując Dni Elbląga zapomina o dawnych elblażanach i nigdy ich nie zaprasza na koncerty z tej okazji.Dwa razy byłem na koncercie Wandy Kwietniewskiej , raz w latach 80 -tych w hali zamechowskiej i dwa lata temu na koncercie charytatywnym w Teatrze , choć nie jestem fanem tej muzyki , oba koncerty były świetne , bo artystka ma dobry kontakt z publicznością . Od lat nie slucham radia- muzycznej sieczki w aucie ,ale mlodzież jest wychowywana na złych wzorcach , lepiej o dziwo było za PRL
Wanda Kwietniewska jest super, ale "zaoczny" przesadzasz. Antka wywiady były bardzo dobre. Czy Astrid zadawała ciekawe pytania? Moim zdaniem przeciętne, można było zadać lepsze.
Wanda ciekawa, ale i tak najciekawszy to Kacmajor.
P.Wanda bardzo jest podobna do swojej mamy,ładna kobieta.
Wanda ,jak wszyscy artyści dorabia sobie trochę legendę.Chodziłem w tym czasie do I LO i pamiętam kreacje kabaretowe Rysia Rynkowskiego, lecz Wanda była znana raczej jako ekstrowagancka czołowa hippiska ,bywalczyni dyskoteki w EDK niż artystka kaberetowa.Moimi najlepszymi kolegami byli dwaj jej kolejni boy-friendzi ,bywałem u niej w domu na Malborskiej więc znam więcej interesujacych szczegółów .Niech jednak lepiej pozostanie elblaską legendą
Widać, że Pani Kwietniewska długo miejsca w Elblągu nie zagrzała, gdyż sytuuje nasze miasto nad jakimś KANAŁEM ! Ale jakim ? Może Jagiellońskim ? Może nad Elbląskim ? Bo z pewnością nie myślała o Kanale Miejskim (d. Danziger Graben) okalającym od północy Wyspę Spichrzów ? A Bogdan KACMAJOR, niespełniony robotnik Teatru Dramatycznego w Elblągu, spałowany przez elbląskie ZOMO 3.05.1982 r., twórca sekty "NIEBO" byłby bardzo ciekawym interlokutorem w tej rubryce.
Jak już to Prof. Tomczyk on jej uczył polskiego w I LO, a kabaret miał nazwe "Przydafka" celowo przez „f „a nie „w” no ale pamięć zawodzi jak widać. p.s. a jakie to WIELKIE gwiazdy ma Elbląg? Nie ośmieszajcie się. Wstawią kilka tblic i po krzyku a to nie Hollywod hahah bez przesady. A może ściezkę dla kryminalistów? Polonistów? Historyków? Już tramwaje nazwali imionami „ludzi miasta” tylko ze to dla obecnej wladzy oni są – OK. a dla innej już niekoniecznie. Czyż nie? Kazdy sobie rzepkę skrobie. Kto u steru to decyduje. Kto oceni wartość? Niezalezne greminum z Krakowa czy Warszawy? Łeee lokalne grono wiadomo nieobiektywne. Szkoda pisać, pomysł do bani.
Kilka lat po maturze spotkałem w Vicie na Starym Mieście atrakcyjną laskę. Uśmiechała się do mnie. Nie poznałem jej więc ona zagadała pierwsza. No tak, to była Wanda. Mocno zmieniona od czasu mundurków w I LO, których zresztą nie cierpiała.Potem, w poł.80. byłem służbowo w Poznaniu,wpadłem do Pagartu w St. Browarze, zapytac o Wandę. Tak wyszło, że pojechałem z ekipą autokarem do niej do domu a następnie do Piły na koncert. Odbierała tam swoją Złotą Płytę. W drodze pogadaliśmy, planowała osiąśc kiedyś gdzieś na Mazurach, założyc może fermę zwierząt futerkowych. Wylansowała kilka przebojów, z których ja najbardziej cenię" Mamy czas". Coraz mniej Wandeczko go przed nami, coraz więcej za nami:) Ale żyj i bądz piękna do końca świata i dłużej. Pozdrawiam Bogdan C.,ten z klasy Eli K. pamiętasz?