Lepiej i pełniej dramatu Petera Schaffera zrobić nie można. Klimat epoki, uniwersalny przekaz, emocje, kwestie gwiazdorstwa, prawdziwego artyzmu i…niedopasowania do swojej epoki; ego, miłości, zazdrości, talentu… Ale po cóż robić lepiej, jak można inaczej. I nie na szklanym ekranie – ale na żywo, przy użyciu potu, krwi i całej wyobraźni emocjonalnej, na jaką stać aktora – czyli w teatrze. W ramach rozpoczęcia nowego sezonu artystycznego, zespół elbląskiego Teatru im. Aleksandra Sewruka podjął wyzwanie przedstawienia na nowo dojrzałego już tekstu brytyjskiego dramatopisarza.
Co z tego wynikło? Sporo ciekawych spraw. Po pierwsze, dzięki bogom i szatanom, nie wstawiono Amadeusza w jakieś współczesne ramy, przebierając bohaterów w punkowe czy hipsterskie ciuchy, dodając Konstancji wampiego czaru czy przenosząc akcję na przykład do Warszawy, Nowego Jorku – lub do któregoś kraju niemieckojęzycznego (koniecznie na przełomie wieków lub już w wieku XXI). O, nie. Spektakl zrealizowano “grzecznie”, klasycznie, kostiumowo – aktorów ubierając w budzące zachwyt (jedwabie! koronki! tiule! faktura materiału! fasony! kolory!) kostiumy i nałożono na głowy peruki (to sprawka Jerzego Rudzkiego). Salieriego (starego, granego przez charyzmatycznego Dariusza Siastacza, debiutanta na scenie Sewruka), narratora opowieści, pozostawiono na widoku przez cały czas. Nieustannie obserwował swoją własną retrospektywną opowieść, specyficznego rodzaju bolesną, dramatyczną, ale i niekiedy dumną spowiedź. Jak wyrzut sumienia ludzkości czuwał – i to śledził, to uzupełniał historię, kostiumem i apostroficznym zwrotem do widzów starając się nas trochę oszukać, że prezentowane wydarzenia dla nas, teraz, stanowią po prostu inteligentną rozrywkę, i że wielki dystans czasowy i obyczajowy dzieli nas bohaterów. Obserwator elbląskiego „Amadeusza” ma jednak problem od samego początku – siłą spektaklu, siłą scenariusza, bez względu na modyfikacje, jest uniwersalny portret człowieka. Istoty ludzkiej, która już wtedy, w czasach boskiego Mozarta, nie radziła sobie z życiem, i która teraz, pomimo wieków doświadczeń, przewrotów historycznych i nowych prądów filozoficznych – dalej sobie nie radzi z własną, złożoną i podstępną naturą.
Siłą spektaklu Sewruka jest więc bardzo mądre, uważne podejście do scenariusza i staranne, precyzyjne prowadzenie gry aktorskiej. “Amadeusz” to historia zawsze spójna i bystra, wartka; kiedy trzeba – komiczna, kiedy trzeba – patetyczna, a gdy wypada wreszcie spoważnieć – przejmująco smutna. Odtwórcy ról Amadeusza (przebojowy Piotr Boratyński) i Konstancji (świetna Aleksandra Wojtysiak), młodego (soczysty Artur Hauke) i starego Salieriego pokazują, że naprawdę dobrze rozumieją konstrukcję psychiczną postaci, w które się wcielają. Zdarza się im przeszarżować, ale niegroźnie, w dynamice mowy czy w zamaszystości gestykulacji, drobne obsuwy w tekście też mijają dość naturalnie. Myślę jednak, że wszelkie “przegięcia” i wpadki wypływają z zaangażowania i oddania swoim bohaterom, a nie z miłości własnej czy brawury.
Reżyser zastosował też kilka bardzo nie rzucających się w oczy i uszy, dyskretnych zabiegów, aby wzmocnić wydźwięk przedstawianej opowieści. I tak młody Salieri, pomimo długiej obecności na scenie i kluczowej przecież roli, w ciekawy sposób… chowa się, troszkę blaknie pod naporem swego starszego wcielenia. Ten fascynujący, prawie nieustanny dialog przeszłości z teraźniejszością nadaje narratorowi mocy i trzyma w ryzach oś historii. i z rozbrajającą szczerością pokazuje, jak sami siebie oceniamy z dystansu, jak absurdalne i odrażające mogą być nasze poczynania. „Amadeusz”, przynajmniej ten elbląski, nie jest przecież biografią genialnego kompozytora, który minął się ze swoja epoką. To jest – trochę tak. Ale Mozart i Salieri to symbole – pokusiłabym się nawet o alegorie – przeciwstawnych stron ludzkiej natury… lecz czy naprawdę tak różnych? A może to jedna postać o dwóch twarzach? Jeden duch, ale w nieco innych wcieleniach? Elbląska interpretacja pokazuje przecież u obu głównych bohaterów częściowo te same pragnienia. W obu obnaża nieodpartą potrzebę rzucenia sobie świata do stóp – wynikającą z przekonania o własnej nieomylności i wartości, z arogancji, lekkomyślności lub imponującego dziś dystansu do świata czy wyrachowania, za które trudno potępić. A może to marzenie wynika po ludzku – z kompleksów, pielęgnowanych latami marzeń o sławie i wszelkich wiążących się z nią przywilejach, z bardzo swobodnym podejściem do lojalności i moralności (co ma nam dać wolność)? Moralność zresztą to najmniejszy problem. Lojalność, solidarność, szacunek człowieka do człowieka to już cięższe sprawy. Poczucie taktu, rozwaga, odpowiedzialność za siebie i bliskich – kolejne. I najgorsze do osiągnięcia bycia szczęśliwym – to przecież najciekawsze wątki opowieści.
I świetnie, że to właśnie historiom, a nie muzyce, elbląski spektakl pozwolił wybrzmieć do końca. Że pozwolił na pełnię wyrazu wszelkim gestom i grymasom. W pierwszych kilku scenach, kiedy brzmiała muzyka, dałam się złapać – pomyślałam, że amadeuszowych emocji nie odda nic lepiej, że aż się prosi o orkiestrę. Otrzeźwił mnie jednak chłód szkła klawesynu, jego trumienna geometryczność, czystość. Dopiero kiedy spojrzałam przez jego tafle dokładnie – i uważnie śledziłam gesty aktorów – zrozumiałam, że przecież to tylko zabawa, pretekst, chwyt, podkreślający piękno, ale i pewną bezsensowność ludzkiego działania, skazanego i tak na ostateczną porażkę. Kiedy uświadomimy sobie głęboką umowność całej szklanej scenografii, spojrzymy na opowieść jak przez lupę, jak na odbicie w lustrze tego, co przed sceną – jak na pozorną przeszkodę, która dzieli nas, współczesnych z widowni, od przedziwnie ubranych postaci z XVIII wieku. I że szkło to kolejny żarcik, oczko puszczone do publiczności, na który pozwala sobie reżyser, Paweł Szkotak– dając nam do zrozumienia, że to my – my, ludzie XXI – oddzielamy się niewidoczną materią od prawdziwego, pełnokrwistego życia – pełnego niebezpieczeństw, pokus (w tym wyśmienitych słodyczy!), przeszkód (te Fejsbuki, to życie w wirtualnej ułudzie).
Spektakl realizuje też wspaniale warstwę komiczną – aktorzy radzą sobie z nią świetnie, powietrze aż iskrzy, wibruje od frywolności i kąśliwego humoru. Komizm “Amadeusza” jest kolejnym dowodem na to, jak gatunek ludzki próbuje się ratować przed ostatecznie mrożącym pesymizmem. Aktorom należą się więc brawa. Elastyczność ich wyobraźni i umiejętności, pozwalające na niezwykłą płynność przejść między frustracją, niespełnieniem, złością i zagubieniem a całą tą radością, beztroską i „tu i teraz” budzą podziw.
Formanowskiego „Amadeusza” wystarczy obejrzeć raz na całe życie. „Amadeusza” Teatru Sewruka – warto co najmniej trzy, z kilkudniowymi przerwami. Raz dla oka, raz na ucha, a raz żeby się choć trochę zmotywować i zamiast marzyć o podbijaniu świata – na przykład przez zdobycie stanowiska supermegamanagera w korporacji – zająć się trochę bardziej sobą. Żeby przypomnieć sobie, że czasem naprawdę trzeba się zatrzymać i pójść w głąb, a nie twardo w górę by unieśmiertelniać nasze pokolenie.
Małgorzata Maciejewska
https://sluchajfortepianu.wordpress.com
_____________________________________
Najbliższe spektakle:
17-11-2017 19:00
18-11-2017 18:00
19-11-2017 17:00
21-11-2017 10:00
Szczegóły i bilety tutaj.
Cudowna sztuka.