Był dziennikarzem Telewizji Polskiej. Obecnie pracę łączy z pasją podróżowania. Jego filmy, które zdobywają wiele nagród, można zobaczyć w stacji Planete. Ma za sobą również przygodę polityczną – był przewodniczącym Rady Miejskiej. O sobie samym, o swoich sukcesach i planach opowiada Sławomir Malinowski.
Antek Rokicki: - Szukając w internecie informacji o Panu, mogłem znaleźć przede wszystkim artykuły dotyczące licznie zdobytych nagród oraz wspomnień z podróży. Chciałbym jednak, by powiedział mi Pan coś o swoim dzieciństwie. Kiedy pojawiły się rozmyślenia dotyczące tego, co będzie Pan robił w przyszłości?
Sławomir Malinowski: - Bo ja wiem? O tym nie przesądziło jedno wydarzenie. To raczej cały zbieg okoliczności. Widzi Pan, zawsze miałem słabość do książek. Wręcz je pochłaniałem. Zresztą nie tylko ja, również wszyscy moi koledzy. Bo kiedyś młodzież lubiła czytać, należało to wręcz do dobrego tonu. Podczas zabaw na podwórku wymienialiśmy się wrażeniami o kolejnej powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego, Jacka Londona czy Arkadego Fiedlera. Często nasze zabawy nawiązywały do ich bohaterów, bo też było w nich coś wyjątkowego. Szlachetnego. Chociażby cieszący się do dzisiaj ogromną popularnością kultowy już serial „Czterej pancerni i pies”. Zauroczył młodzież, bo ukazywał kilka ponadczasowych wartości takich jak: odwaga, przyjaźń, bezinteresowna pomoc, poświęcenie, pierwsza miłość...
- Wiem, że swój debiut dziennikarski miał Pan w szkole średniej…
- Mój debiut przypadł na rok 1972… Byłem w pierwszej lub drugiej klasie technikum. Ponieważ interesowałem się astronomią, napisałem artykuł o kometach. Był na tyle dobry, że „Świat Młodych” opublikował go i tak to się zaczęło. W praktyce, bo myśl zostania dziennikarzem przemknęła mi po głowie kilka lat wcześniej. Po wypadku leżałem przez kilka tygodni dochodząc do sił. Pewnego popołudnia, jak zwykle, brat przyniósł mi do szpitala „Wieczór Wybrzeża”. Na pierwszej stronie znalazłem informację, że odtwarzający rolę „Świętego” Roger Moore, przyleciał do Francji lądując na Orly. Na lotnisko zostali wpuszczeni tylko dziennikarze. Pomyślałem sobie, że fajnie być kimś, kto może wszędzie wejść i rozmawiać z ciekawymi ludźmi. Trochę później mój wujek, pracownik NASA, z którym wymienialiśmy listy dźwiękowe, uznał mój głos za ciekawy i stwierdził, że mogę osiągnąć sukces pracując w radio lub telewizji. Zdecydowałem więc spróbować swoich sił w szkolnym radiowęźle, bo musi Pan wiedzieć, że w naszym TM-ie mieliśmy radiowęzeł i to dobry. Spodobało mi się, nauczycielom i kolegom zresztą też. Na marginesie dodam, iż byłem w klasie o specjalności odlewnictwo. Podjąłem więc decyzję o rezygnacji z robienia kariery w hutnictwie – co zresztą przyszło mi nadzwyczaj łatwo, bo nie miałem do tego serca - i podjęciu studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim. Pojechałem. Dokumenty przyjmowała miła starsza Pani, docent Satkiewicz. Uśmiechała się co chwila, nie mogąc uwierzyć oczom. Po pierwsze chłopak z Elbląga; po drugie z technikum; po trzecie zaś o dość egzotycznej specjalizacji – odlewnictwo! Doskonale wiedziała, że w porównaniu z ogólniakami miałem bardzo okrojony program przedmiotów humanistycznych! Próbowała mi zasugerować inną szkołę, gdzie miałbym większe szanse, bo, jak stwierdziła: „tu ciężko się dostać nawet absolwentom najlepszych warszawskich liceów”. Ponieważ zawsze byłem dość uparty i konsekwentny, papierów nie wycofałem. Egzaminy zdałem i zostałem przyjęty. Wspominam tę historię po to, aby uświadomić Panu, że wówczas elbląski mechanik stał na bardzo wysokim poziomie. Miałem wspaniałych nauczycieli. Kłaniam się nisko Pani Eugenii Kisiel, która uczyła mnie polskiego. Dziękuję bardzo Pani Eugenio.
- Wiem, że podczas studiów również udało się Panu zbierać kolejne doświadczenia zawodowe….
- Współpracowałem z Polskim Radiem. Prowadziłem audycje: Zapraszamy do Trójki, Lato z Radiem, Z skraju i ze świata, Muzyka nocą. Praktykę zdobywałem więc w pracy. Na uczelni skupiłem się natomiast na teorii, co mi się również opłaciło, bo po latach miałem okazję przekazywać ją moim studentom.
- Dzisiaj mówi się, że studia dziennikarskie nie są potrzebne do tego, by osiągnąć sukces w tym zawodzie…
- Tak, ale wtedy czasy były całkiem inne. By móc pracować w redakcji, trzeba było posiadać tytuł magistra, a także wykształcenie dziennikarskie. Jeśli ktoś skończył inny kierunek, musiał robić studia podyplomowe. By zasiąść przed mikrofonem, a zwłaszcza prowadzić audycje na żywo, trzeba było zdać przed komisją Radiokomitetu egzamin na kartę mikrofonową. Zasiadali w niej najlepsi fachowcy w kraju. Wymagania były bardzo wysokie. Ważne było czytanie tekstu ze zrozumieniem, dykcja, akcent, oprócz polskiego również znajomość języków obcych, a także umiejętność mówienia – jak to nazywaliśmy w naszym żargonie – z niczego czyli z głowy. Podczas takich egzaminów zdarzały się też rzeczy – rzekłbym – niezwykłe, ale świadczące o klasie egzaminatorów. Podglądałem zmagania z mikrofonem jednego z moich kolegów. Czytał jakiś tekst. Nagle jeden z członków komisji, reżyser, przerywa mu w pół zdania: „Panie kolego, słyszę pewne niedociągnięcia w artykulacji. Proszę mi powiedzieć, czy nie ma Pan ubytku lewej dolnej czwórki?”. Miał. (uśmiech). Tak samo było z telewizją. Tam jednak dochodziły elementy wizyjne.
- W 1989 roku rozpoczął Pan pracę w Telewizji Polskiej. Do Elbląga wrócił Pan trzy lata później...
- W Polsce zachodziły zmiany. Ściągnięto mnie do redakcji w okresie Okrągłego Stołu. Tak więc czas był ciekawy i to bardzo. Wówczas też zacząłem prowadzić główne wydania dziennika. Choć praca należała do wyczerpujących, to tworzyliśmy zgrany zespół. W 1992 roku doszli nowi dziennikarze, m.in. Jarek Gugała, Tomek Lis, Bożena Walter. Po trzech latach poczułem, że nie chcę stać w miejscu, że nie mam tam szans na rozwój. Czytanie cudzych tekstów przestało mnie bawić. Zdecydowałem się otworzyć własną firmę. I tak powstał „Leader Film”.
- Wtedy też rozpoczęła się Pana przygoda z polityką.
- Lata dziewięćdziesiąte były trudnym, ale obiecującym czasem. Ludzie uwierzyli w państwo obywatelskie, byli pełni inicjatyw, przedsiębiorczości, animuszu. Lecz niektórzy zaczęli nadużywać udzielonego im zaufania, postępowali jak niepodzielni władcy, którzy otrzymali władzę dożywotnio i dziedzicznie. Napisałem o nich – w tym o ówczesnym prezydencie Elbląga - cykl krytycznych artykułów. To oczywiście pociągnęło za sobą odwet. Podejmowano próby szykanowania i zastraszania. Miedzy innymi odbierałem telefony z pogróżkami niekiedy pod adresem żony i dzieci. Bywały też głuche, zwłaszcza w środku nocy. Próbowano znaleźć na mnie haka, zastanawiano się czy byłem w... PZPR. Bez powodzenia. I wówczas jeden z moich byłych już kolegów – Grzegorz Baranowski, wcześniej pracownik „Wiadomości Elbląskich” - napisał obrzydliwy tekst sugerując, że prowadziłem dzienniki w stanie wojennym. Zatkało mnie. Przecież gdy w 1989 roku, a więc sześć lat po zakończeniu stanu wojennego, otrzymałem propozycję pracy w dzienniku, rozmawiałem między innymi właśnie z nim czy ją przyjąć. Miałem wątpliwości. Później, gdy już pracowałem przy Placu Powstańców, przyjechał do mnie do redakcji, by zobaczyć telewizję od kulis. Nie mógł więc się pomylić. Jestem przekonany, że napisał te świństwa na zlecenie. Zagrał sprytnie. Faktycznie, w stanie wojennym prowadził dzienniki pewien porucznik (o zgrozo mam marny stopień wojskowy, a o oficerskim nigdy nawet nie marzyłem) z Elbląga o nazwisku N. Podobnej do mnie postury. Więc dopasował te rzeczy. A kto by się zastanawiał, a tym bardziej pamiętał, kiedy Malinowski zaczął pracę w dzienniku? Nikt! I poszło. Nie lubię i nie pozwolę, by ktoś pisał mi życiorys, zwłaszcza na polityczny obstalunek, więc wytoczyłem kilka procesów i wygrałem. Wspominam o tym dlatego, że teraz, po latach, nadszedł już chyba czas, by głośno powiedzieć, jak to faktycznie było. A Grzegorz Baranowski? No, cóż... Należy do ludzi, których mało, że nie darzę nawet krztą szacunku, ale wręcz wzbudzają we mnie litość.
- W 1994 roku został Pan przewodniczącym Rady Miejskiej. Skąd ta decyzja?
- To była konsekwencja krytyki poprzednich władz miejskich. Jak się powiedziało „A”, trzeba powiedzieć „B”. W końcu łatwiej się krytykuje niż proponuje konstruktywne rozwiązania. Przygotowałem więc program wyborczy i stworzyłem Komitet Wyborczy, z którego pięć osób weszło do samorządu. Podczas pracy w Radzie Miejskiej udało się zrealizować kilka pomysłów mego autorstwa, m.in. utworzenie Centrum Rehabilitacji, ponowne wstąpienie do Związku Miast Hanzeatyckich, powołanie do życia Młodzieżowej Rady Miasta. Mam na koncie kilkadziesiąt własnych inicjatyw uchwałodawczych, ale tu nie miejsce na ich wyliczanie.
- Wróćmy do Pana firmy, która zajmuje się przede wszystkim produkcją filmów podróżniczych. Pokazuje Pan różnorodność kulturową i cywilizacyjną świata.
- No cóż... To szczęście móc robić to, co się lubi, co kogoś interesuje, a na dodatek dzięki temu zarabiać. Obecnie współpracuję z telewizją Planete. Ma ona widza ciekawego świata, poszukującego, myślącego. I takie też filmy staram się robić. Pokazuję kraje, ludzi, obyczaje, które są po prostu ciekawe, które przykuwają moją uwagę, fascynują, zastanawiają, rozwijają osobowość. Które stawiają tamę nienawiści, uprzedzeniom, nietolerancji. Ostatnio w Indiach udało nam się uwiecznić na taśmie piękne święto Aarti. To modlitwa nad brzegiem Gangesu, rozpoczynająca się po zachodzie słońca przepojona ogniem, muzyką i tanecznymi ruchami braminów. Z kolei w Nepalu, pokazaliśmy jak wygląda uroczystość… zakończenia budowy domu. Często liczą one po pięć pięter, a mieszka w nich kilka pokoleń. Z tej okazji przyjeżdżają bliżsi i dalsi krewni, przyjaciele domu, przychodzą sąsiedzi. Niekiedy kilkaset osób. Dla każdego gospodarze przygotowują kilkudaniowy obiad, drobne upominki, miejsce na modlitwę. Ludzie na całym świecie (choć mogą mieć inny kolor skóry, mieszkać w skromnych chatynkach lub skleconych z byle czego szałasach) w głębi duszy są tacy sami jak my. Tak samo kochają, nienawidzą, pracują, odpoczywają. Nie są ani lepsi ani gorsi od nas. Są po prostu... inni, i w tej różnorodności kryje się piękno i siła naszego świata. Mam za sobą Europę, Indie, Egipt, Sudan, Tunezję... Zresztą, po co wyliczać.
- W jednym z wywiadów wspomniał Pan jednak, że nawet ci, żyjący w skrajnym ubóstwie, mogą być prawdziwie szczęśliwi…
- Bo też i definicja szczęścia bywa różna. U nas kojarzy się z dobrą pracą, zarobkami, samochodem i domem. Jakimiś gadżetami, mało potrzebnymi w życiu, ale stanowiącymi synonim luksusu. A przecież szczęśliwym może być ten, kto nie ma niczego. Gdy pojedziemy na pustynię i zepsuje nam się samochód, to jedynym naszym marzeniem będzie łyk wody i koc, by nie zamarznąć w nocy. Znajdując to, będziemy skakać ze szczęścia! Nomadowie są ludźmi prawdziwie wolnymi. W każdej chwili mogą zwinąć swój dom i przenieść go w inne, piękniejsze i lepsze do życia miejsce. Nie są uwiązani murowanym budynkiem, zameldowaniem, pracą, całymi biurokratycznymi łańcuchami. Tam do głębi mogą być sobą. Ale proszę mi wierzyć, to wszystko może zrozumieć tylko ktoś, kto tego prawdziwie doświadczył.
- Zastanawiam się, czy o wiele łatwiej byłoby Panu produkować filmy, gdyby mieszkał Pan w Warszawie, a nie w Elblągu…
- Mogę mieszkać nawet i na Grenlandii (uśmiech). Pytanie czy chciałbym tam mieszkać i czy by mi się tam podobało? Potrzebuję tylko internetu, komórki, lotniska. Jedyne, co mnie ogranicza, to brak profesjonalnego studia, w którym mógłbym np. nagrywać podkłady lektorskie. Ciągle otrzymuję takie propozycje, ale, niestety, studia spełniające wymagania producentów znajdują się najbliżej w Gdańsku. Nie mam specjalnie czasu by w kółko jeździć tam i z powrotem.
- Jakie są Pana najbliższe plany?
- Pracuję przy projekcie, który ma przybliżyć nasze polskie góry: ludzi i ich codzienne zajęcia. Chciałbym na przykład pokazać, jak robi się drewniane domy, jak powstaje oscypek, taki prawdziwy i jak go odróżnić od produktu oscypkopodobnego (śmiech). Przypomnieć piękne polskie legendy - chociażby o śpiących rycerzach - które dawniej cieszyły się wielką popularnością, a dziś są zapomniane. Ot, ciekawostki na które nie zwracamy uwagi. Kolejną podróżą będzie Ameryka Południowa. Otrzymałem też propozycję pokazania Sankt Petersburga, pięknego miasta, o wspaniałej historii, w którym jeszcze nie byłem. Chciałbym, jak zwykle, po swojemu pokazać jego drugą stronę. Nie muzea, ale miejsca nadające klimat i charakter tego wspaniałego grodu rzadko lub wcale niepokazywane w telewizji. Realizuję też film o elblążanach. Dwóch niezwykle uzdolnionych bliźniakach: Adamie i Marku Kuleszach. Pewien brytyjski aktor, z którym rozmawiałem kilka miesięcy temu, oglądając ich dzieła nazwał ich wprost geniuszami. Powinniśmy się nimi chwalić. W ogóle w Elblągu jest wielu uzdolnionych ludzi. Lecz nasze miasto nie potrafi lub nie chce ich dostrzec. Przychodzi mi na myśl pewne wydarzenie. Kilka lat temu byłem na gali pięćdziesięciolecia Radia Olsztyn. Podczas trzygodzinnego koncertu pokazano różne formy sztuki: piosenkę, kabaret, poezję, taniec... I wszystko robione siłami artystów olsztyńskich. I taki lokalny patriotyzm bardzo mi się podoba! Chciałbym, żeby kiedyś też było tak u nas.
***
"Ciekawi elblążanie" to cykl artykułów na Info.elblag.pl
Co tydzień w niedzielę prezentujemy ciekawe osoby, które były lub są związane z naszym miastem.
Szkoda, ze nie ma nic o działalności w okresie stanu wojennego?
No cóż, każdy w życiu trafia na g****. Jak widać Pana Malinowskiego też to nie ominęło. A Pana filmy bardzo lubię. Pozdrawiam.
To chyba najciekawsza z przedstawionych tu osób. Świetne książki z początkowego okresu totalnego bałaganu i zidiocenia wielu osób, okresu w którym jakiejś napakowane kato-związkowymi frazesami szumowiny próbowały wziąć ster władzy w wielu instytucjach miasta. Talent, odwaga, uczciwość i rzetelność a przede wszystkim porządne wykształcenie dają efekty w każdej, nawet ekstremalnej sytuacji - Pan Sławomir jest tego żywym przykładem. O "bohaterach" jego książek - Wolne Miasto Elbląg, czy - Republika Koleżków - dzisiaj już nikt nie pamięta i bardzo dobrze, gdyż na to nie zasługują. A wielu ich popleczników po prostu się tych osób dzisiaj wstydzi. Zresztą te osoby już nie istnieją w jakiejkolwiek przestrzeni publicznej miasta! I bardzo dobrze! Ten prezydent, pierwszy, niezależny, samorządny, niewyksztalcony ---- patrząc na niego dzisiaj --- litości - pewnie ci co go wówczas forsowali budzą się nieustannie z rękami w nocniku? A ten były kolega Pana Sławka --- pewnie honor i zwykła uczciwość są u niego tak odległe jak zasady dobrego wychowania u post-sowieckiego kołchoźnika? Dzisiaj też wydaje mu się, że można wdowi grosz byłych już kolegów traktować jako własny--- Ad multos annos - Panie Sławku!
W TVP Historia emitują archiwalne wydania Dziennika Telewizyjnego i czasem można w nich zobaczyć Sławomira Malinowskiego. Niewiele się zmienił od tamtego czasu.
Wesoły,fajny,zdolny kolega.Pozdrawiam.
wertytfdfghnm - lepiej obstaluj sobie nowe okulary bo cię jeszcze jakiś napruty rowerzysta potrąci a osiedlowy piesek osika ci nogawki. Twoje myślenie również nie zmieniło się od tamtego czasu - słusznie minionego czasu. I już nie dopisuj, że S. Malinowski w wolnych chwilach od TVP udzielał się na Rakowieckiej gdzie opozycjonistom wkręcał świderki w kolana a nabiał w imadło.... Napisz lepiej jakich bohaterskich czynów dokonałeś w tamtym czasie ? Ukradłeś sąsiadowi ormowcowi jego służbowy beret, czy puściłeś pijackiego pawia na jego świeżo umytego Malucha?
. To ten dzisiaj od nieruchomości. Nie dał bym mu do sprzedania kłódki od wc.
A DLACZEGO w TVP nie można oglądać Pana Malinowskiego filmów .CO ZABRONIONO.
Gdy S. Malinowski był przewodniczącym Rady Miasta sprawował pieczę nad przydzielaniem medali 750-lecia Nadania Praw Miejskich Elblągowi. Pamiętam jego wypowiedź na sesji, że będzie robił wszystko aby otrzymali go ludzie zasłużeni dla Elbląga, którzy nasze miasto odbudowywali ze zniszczeń wojennych, tworzyli jego kulturę. I co najważniejsze, a o tym niewielu pamięta, tak było. Dostawali go wspaniali nauczyciele, jak mgr Irena Pawowicz, pierwsi pocztowcy, tramwajarze, czy też pracownicy techniczni naszego teatru. Mój wujek, który był członkiem Honorowego Komitetu opiniującego wnioski o przyznanie medalu, opowiadał mi, że Malinowski był przeciwny uznaniu jednego wniosku zbiorowego napisanego przez Gintowt-Dziewałtowskiego. Wówczas ten pan był prezydentem Elbląga. Były na nim nazwiska wszystkich elbląskich dyrektorów i prezesów, wielu naczelników wydziałów urzędu. A wiecie, kto był na pierwszym miejscu? Sam Gintowt-Dziewałtowski. Najwyższy szacunek dla Pana Panie Sławku.
Aja jestem dumny z tego, ze znam Pana Sławka. I tyle w temacie...