Kolejna sceniczna perełka na deskach Teatru im. Aleksandra Sewruka rozbawiła w poniedziałek (14 kwietnia) elbląską publiczność do łez. Sztuka Magdaleny Wołłejko, ukrywającej się pod pseudonimem Meggie W. Wrightt „Klub hipochondryków”, z afisza nie schodzi już ponad dekadę. O fenomenie spektaklu i o tym, dlaczego wzbudza on zrozumienie nie tylko wśród męskiej części publiczności rozmawiamy z jej autorką, aktorką Magdaleną Wołłejko.
Sztuka idealna. Od kilku sezonów nie schodzi z afisza i przyciąga kolejne rzesze widzów. Znacie Państwo takie perełki? Do nich należy bez wątpienia "Klubu hipochondryków". Dziś rozmawiamy z autorką sztuki, Magdaleną Wołłejko.
- Skąd zrodził się u Pani pomysł na sztukę o męskich „dolegliwościach” wieku średniego?
- Pomysł na sztukę zrodził się już ponad 10 lat temu, kiedy moi trzej przyjaciele teatralni: Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski i Piotr Polk wkroczyli w magiczny wiek 40 lat. A ponieważ dla tej trójki wcześniej pisałam już formy mniejsze do telewizji, które się sprawdziły, w związku z tym narodził się pomysł na próbę stworzenia większej formy teatralnej. W tamtym czasie byłam też żoną Piotra Polka; sztuka o problemach czterdziestolatków była także prezentem na jego 40-te urodziny.
Zaczęłam się więc zastanawiać, jaki temat w teatrze jeszcze nie został poruszony; trafiło na problemy wieku średniego mężczyzn, ale przyznam, że pomysł zaczerpnęłam nie tylko z obserwacji zachowań panów, ale również i kobiet. Bowiem okazuje się, że to często kobiety są większymi hipochondryczkami, niż mężczyźni i szereg pomysłów, które są wykorzystane w tej sztuce przerobiłam… na sobie (śmiech). Pamiętam np., jak kiedyś, przy okazji grypy chciałam się osłuchać i zastanawiałam się, jak to zrobić nie mając stetoskopu, a ponieważ równocześnie odkurzałam, więc do swoistego „badania” użyłam rury od odkurzacza, przykładając jeden jej koniec do ucha, a drugi do piersi z nadzieją, że usłyszę, jak „gra” mi w płucach (śmiech). Ten pomysł wykorzystałam m.in. w sztuce „Klub hipochondryków”.
- Jakie to są problemy męskie wieku średniego widziane okiem kobiety?
- Każdy dzień i rok dostarcza nam nowego doświadczenia; jesteśmy bogatsi o pewne obserwacje. Teraz więc te problemy mężczyzn, o których pisałam w sztuce 10 lat temu widzę inaczej; inaczej też bym je dziś opisała, a do sztuki mogłabym wprowadzić wiele innych i nowych rzeczy.
Dziesięć lat temu, gdy sztuka wykluwała się spod mojego pióra, głównie chciałam, żeby na scenie było wesoło; wyolbrzymiałam więc niektóre rzeczy. Myślę, że to się udało, tym bardziej, że mam doświadczenie typowo teatralne, farsowe, bo wiele lat grałam w Teatrze Kwadrat w Warszawie i tam głównie w repertuarze znajdywały się farsy angielskie.
Zamysł mój udał się tak dalece, że zdołałam nawet zmylić dziennikarzy; „Klub hipochondryków” napisałam bowiem pod pseudonimem Meggie W. Wrightt. Po premierze pisali oni, że niestety, autorka sztuki, nie była stanie przyjechać na premierę warszawską, gdyż w tym czasie uczestniczyła w premierze innej swojej sztuki, wystawionej na londyńskim West Endzie i musiała po niej odpocząć, bo jechała potem do Brighton, nad morze (śmiech).
- Zauważyła Pani bardzo ciekawą rzecz; sztuka powstała dekadę temu i teraz mogłaby Pani wprowadzić do niej zupełnie nowe elementy. Czy zatem widzi Pani zmiany u scenicznych kolegów, które wprowadzają na scenie do swoich ról; jednym słowem; czy z czasem te postaci ewaluują?
- Ta sztuka bardzo się zmieniła w ciągu tych w zasadzie 11 lat, od kiedy ją gramy; wersja premierowa różni się od tej, którą teraz proponujemy. Ale to normalne, że my, aktorzy, zaczynamy się z czasem tym tekstem bawić; przychodzą nam do głowy różne pomysły; zaproponujemy je na scenie, sprawdzą się i spodobają publiczności i zostają wprowadzone do gry na stałe. I takich mini-elementów, kwestii czy nawet sytuacji jest bardzo dużo w obecnej wersji sztuki. To oczywiście wynika z tego, że my się zmieniamy, lepiej znamy ten tekst, pewniej czujemy się w pewnych sytuacjach i nie nudzimy się tym tekstem już ponad dekadę.
- Co jest takiego niezwykłego w tej sztuce, że od tylu lat nie schodzi ona praktycznie z afisza?
- Na pewno kilka rzeczy; nieskromnie powiem, że zapewne też tekst, ale również bardzo dobra reżyseria Wojtka Malajkata i przede wszystkim genialne kreacje aktorskie; panowie Zamachowski, Malajkat i Polk rozumieją się na scenie wspaniale i świetnie współgrają; ta sztuka to swoisty, lekki i przyjemny ping-pong gry słownej; przyznam, że nawet nie bardzo wyobrażam sobie innych aktorów w tych rolach; ta trójka tak świetnie w nie „wrosła” i nadal potrafi ze sceny rozbawić swoją publiczność do łez.
- Czy wrócą Państwo do nas z „Klubem hipochondryków 2”?
- Z chęcią jeszcze dziś zagrałabym w elbląskim teatrze drugą część tej sztuki. Proszę namówić dyrektora teatru i reżysera sztuki Wojtka Malajkata, chętnie do Was wrócimy.
Sztuka idealna. Od kilku sezonów nie schodzi z afisza i przyciąga kolejne rzesze widzów. Znacie Państwo takie perełki? Do nich należy bez wątpienia "Klubu hipochondryków". Dziś rozmawiamy z autorką sztuki, Magdaleną Wołłejko.
- Skąd zrodził się u Pani pomysł na sztukę o męskich „dolegliwościach” wieku średniego?
- Pomysł na sztukę zrodził się już ponad 10 lat temu, kiedy moi trzej przyjaciele teatralni: Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski i Piotr Polk wkroczyli w magiczny wiek 40 lat. A ponieważ dla tej trójki wcześniej pisałam już formy mniejsze do telewizji, które się sprawdziły, w związku z tym narodził się pomysł na próbę stworzenia większej formy teatralnej. W tamtym czasie byłam też żoną Piotra Polka; sztuka o problemach czterdziestolatków była także prezentem na jego 40-te urodziny.
Zaczęłam się więc zastanawiać, jaki temat w teatrze jeszcze nie został poruszony; trafiło na problemy wieku średniego mężczyzn, ale przyznam, że pomysł zaczerpnęłam nie tylko z obserwacji zachowań panów, ale również i kobiet. Bowiem okazuje się, że to często kobiety są większymi hipochondryczkami, niż mężczyźni i szereg pomysłów, które są wykorzystane w tej sztuce przerobiłam… na sobie (śmiech). Pamiętam np., jak kiedyś, przy okazji grypy chciałam się osłuchać i zastanawiałam się, jak to zrobić nie mając stetoskopu, a ponieważ równocześnie odkurzałam, więc do swoistego „badania” użyłam rury od odkurzacza, przykładając jeden jej koniec do ucha, a drugi do piersi z nadzieją, że usłyszę, jak „gra” mi w płucach (śmiech). Ten pomysł wykorzystałam m.in. w sztuce „Klub hipochondryków”.
- Jakie to są problemy męskie wieku średniego widziane okiem kobiety?
- Każdy dzień i rok dostarcza nam nowego doświadczenia; jesteśmy bogatsi o pewne obserwacje. Teraz więc te problemy mężczyzn, o których pisałam w sztuce 10 lat temu widzę inaczej; inaczej też bym je dziś opisała, a do sztuki mogłabym wprowadzić wiele innych i nowych rzeczy.
Dziesięć lat temu, gdy sztuka wykluwała się spod mojego pióra, głównie chciałam, żeby na scenie było wesoło; wyolbrzymiałam więc niektóre rzeczy. Myślę, że to się udało, tym bardziej, że mam doświadczenie typowo teatralne, farsowe, bo wiele lat grałam w Teatrze Kwadrat w Warszawie i tam głównie w repertuarze znajdywały się farsy angielskie.
Zamysł mój udał się tak dalece, że zdołałam nawet zmylić dziennikarzy; „Klub hipochondryków” napisałam bowiem pod pseudonimem Meggie W. Wrightt. Po premierze pisali oni, że niestety, autorka sztuki, nie była stanie przyjechać na premierę warszawską, gdyż w tym czasie uczestniczyła w premierze innej swojej sztuki, wystawionej na londyńskim West Endzie i musiała po niej odpocząć, bo jechała potem do Brighton, nad morze (śmiech).
- Zauważyła Pani bardzo ciekawą rzecz; sztuka powstała dekadę temu i teraz mogłaby Pani wprowadzić do niej zupełnie nowe elementy. Czy zatem widzi Pani zmiany u scenicznych kolegów, które wprowadzają na scenie do swoich ról; jednym słowem; czy z czasem te postaci ewaluują?
- Ta sztuka bardzo się zmieniła w ciągu tych w zasadzie 11 lat, od kiedy ją gramy; wersja premierowa różni się od tej, którą teraz proponujemy. Ale to normalne, że my, aktorzy, zaczynamy się z czasem tym tekstem bawić; przychodzą nam do głowy różne pomysły; zaproponujemy je na scenie, sprawdzą się i spodobają publiczności i zostają wprowadzone do gry na stałe. I takich mini-elementów, kwestii czy nawet sytuacji jest bardzo dużo w obecnej wersji sztuki. To oczywiście wynika z tego, że my się zmieniamy, lepiej znamy ten tekst, pewniej czujemy się w pewnych sytuacjach i nie nudzimy się tym tekstem już ponad dekadę.
- Co jest takiego niezwykłego w tej sztuce, że od tylu lat nie schodzi ona praktycznie z afisza?
- Na pewno kilka rzeczy; nieskromnie powiem, że zapewne też tekst, ale również bardzo dobra reżyseria Wojtka Malajkata i przede wszystkim genialne kreacje aktorskie; panowie Zamachowski, Malajkat i Polk rozumieją się na scenie wspaniale i świetnie współgrają; ta sztuka to swoisty, lekki i przyjemny ping-pong gry słownej; przyznam, że nawet nie bardzo wyobrażam sobie innych aktorów w tych rolach; ta trójka tak świetnie w nie „wrosła” i nadal potrafi ze sceny rozbawić swoją publiczność do łez.
- Czy wrócą Państwo do nas z „Klubem hipochondryków 2”?
- Z chęcią jeszcze dziś zagrałabym w elbląskim teatrze drugą część tej sztuki. Proszę namówić dyrektora teatru i reżysera sztuki Wojtka Malajkata, chętnie do Was wrócimy.
Z Magdaleną Wołłejko rozmawiała: