Niedawnym gościem w naszym mieście był Steffen Möller, niemiecki aktor i kabareciarz, mieszkający i występujący zarówno w Niemczech jak i w Polsce. Po koncercie „Moja klasyczna paranoja”, opowiedział nam m.in. o swoich fascynacjach muzyką, zwłaszcza tą klasyczną, relacjach z braćmi i dokonał oceny elbląskiej publiczności.
Od czego zaczęła się Pana miłość do muzyki poważnej?
Kantaty Bacha mojego taty od wieku zero do dzisiaj. On gra w zawsze niedzielę jedną z dwustu kantat Jana Sebastiana Bacha – piątego ewangelisty, jak mówi i…. nie lubiłem tego. Potem sam wybrałem muzykę Beethovena, która bardzo mi się podobała. Z kolei mojemu tacie się nie podobała, co mnie dziwiło. Tak się złożyło, że stałem się fanem klasyki. Na przekór tacie, chociaż większość uważa, że mój gust pochodzi od rodziców. Ale właśnie tak nie jest.
Skąd takie przypuszczenie?
Ja mam dwóch braci. Jeden słucha muzyki Phila Collinsa, Aerosmisth, Genesis, itd., drugi słucha hip-hop. To jest zaprzeczeniem, że gust muzyczny bierzemy od rodziców.
Czy z uwagi na fakt, że od dzieciństwa lubi Pan muzykę poważną, rówieśnicy Panu dokuczali?
Jak mamy poniżej sześćdziesięciu lat i słuchamy tej muzyki, to jesteśmy uznawani za maminsynków, mądrali, kujonów, a tak nie jest. Kiedyś kłóciliśmy się z braćmi o nasze gusta muzyczne. Dzisiaj jesteśmy bardziej tolerancyjni i po prostu już nie rozmawiamy o muzyce.
Z czego Pana zdaniem wynika niechęć młodych ludzi do muzyki poważnej?
Żebym to ja wiedział? Chyba głównie z tego, że jest niemodna. Wydaje mi się, że większość młodych ludzi kieruje się modą. Zarzucałem to zawsze mojemu bratu. Poza tym muzyka poważna jest kojarzona z muzeum, z domem spokojnej jesieni. Próbuję udowodnić, że ta muzyka jest tak samo żywiołowa, tak samo dynamiczna, wręcz dziwna i porywająca, jak muzyka np. Phila Collinsa. Ale zbyt dużo ludzi nie przekonałem jeszcze do tego. Może dlatego, że zagrałem dopiero trzy koncerty. Ale kto wie? Jak zagramy w Carnegie Hall (prestiżowa, nowojorska hala koncertowa – przyp. red.), to cały świat się nawróci do Beethovena.
„Moja klasyczna paranoja” to nie tylko nazwa dzisiejszego koncertu, ale również tytuł książki, którą Pan napisał. Czy to jedynie zbieżność nazwy czy kryje się za nią coś więcej?
Pan dyrektor Zarzycki trafił na moją książkę i zapytał czy nie mam ochoty wraz z nim stworzyć autorski program. Obecnie występuję w kabarecie, w Niemczech, ale chętnie dałem się zwabić na taki projekt.
Dlaczego właśnie w Polsce realizuje Pan ten program. Nie łatwiej byłoby w Niemczech?
Na razie wolę w Polsce. Tu znają mnie z serialu, a to jest pewien wabić. Trzeba mieć taki wabik, żeby program znalazł odbiorców. Wtedy na koncert przychodzą nie tylko ci, którzy mnie znają, ale również inni. W Niemczech jestem znany głównie z moich książek. A jeśli mało znany człowiek mówi nam o swojej biografii muzycznej, to nie spotka się z dużym zainteresowaniem.
Taki wabik ma jednak dwie strony. Z jednej, dzięki serialowi „M jak miłość” i programowi „Europa da się lubić”, jest Pan znany jako wesoły człowiek, a z drugiej, podczas koncertu dokonuje Pan swego rodzaju "obnażenia". W końcu pokazuje Pan nieznaną, w dodatku poważną, część swojego życia. Nie obawiał się Pan tego?
Obawiałem się, ale jak przebrnąłem przez pisanie książki „Moja klasyczna paranoja”, zrzuciłem z siebie wszelkie zahamowania. Można powiedzieć, że ten koncert, to taki mój outing jako fana muzyki klasycznej. Jak już się z siebie dużo zrzuci, to już się człowiek nie obnaża.
Co innego napisać, a co innego stanąć przed żywym odbiorcą.
To prawda. Pomaga mi to, że cały czas występuję. Nie boję się sceny, nie boję się być sobą. Po iluś tam występach człowiek zaczyna być wyluzowany. To jest chyba najważniejsza rzecz, żeby otwarcie mówić z ludźmi.
Mogliśmy zobaczyć i posłuchać jak gra Pan na fortepianie i kontrabasie. Czy jest jeszcze jakiś instrument, na którym chciałby Pan grać, który podziwia?
Skrzypce oczywiście. Są piękne utwory na skrzypce. Moim zdaniem to królowa instrumentów. Lubię kontrabas, który można wykorzystać w muzyce poważnej i rozrywkowej. Trąbka też jest instrumentem, którym można wykonywać utwory jazzowe i klasyczne. Jest jeszcze saksofon, ale to już rzadko w klasyce.
Jak odbiera Pan elbląską publiczność?
Bardzo miła, ale troszkę sztywna. Jak zapytałem o chętnych do śpiewania „We will rock you” Quinnsów, to … dobrze, że przygotowałem, podstawiłam dwóch „chętnych”. Gdy miałem występ w Łomży, to zgłosiła się banda takich młodych chłopaków. Był niezły ubaw, bo oni nie znali w ogóle piosenki. Być może elbląska publiczność, pod wpływem tej poważnej muzyki, która była wcześniej, nie mogła się ośmielić.
Jest Pan popularną osobą, znaną z telewizji. Uważa Pan, że elblążanie przyszli spotkać się z Panem, czy posłuchać muzyki poważnej?
I to, i to chyba. Wydaje mi się, że muzyka poważna jest dzisiaj w trudnej sytuacji, bo wszędzie można kupić sobie bardzo dobre nagrania na płytach. Sam mam ponad dwa i pół tysiąca płyt. Prawdziwi melomani, tak na przykład jak ja, rzadko chodzą na koncert. Myślę, że przyszłość tej muzyki, to są koncerty autorskie. Kiedy ktoś przedstawia swoje ulubione utwory i mówi od serca o tym. Wydaje mi się, że naszym koncertem trafiliśmy w gust dzisiejszej publiczności.
Miał Pan okazję, żeby trochę zobaczyć nasze miasto?
Za mało. Właściwie zero. Ale teraz, zaraz, wybiorę się z moim kolegą z dawnych czasów i pójdziemy troszkę „w miasto”.
Życzę miłych wrażeń i dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Super gość i dobry koncert