Marzenia często zostają w sferze fantazji. Kiedy pragniemy rzeczy z pozoru niemożliwych, nie zadajemy sobie trudu, by spróbować. Marcin Klimczak jest żywym dowodem na to, że cele, choćby odległe, są do osiągnięcia - trzeba być cierpliwym, wytrwałym i wierzyć, że się uda.
W rubryce „Elblążanie z pasją” przedstawiamy mieszkańców naszego miasta, którzy nie boją się spełniać swoich marzeń. Tym razem, osobę godną podziwu, znaleźliśmy w Łowiczu. Marcin Klimczak za własne pieniądze wybudował łódź, którą przepłynął Ocean Atlantycki.
Jego wieczny optymizm, wiara ze własne możliwości i hart ducha sprawiły, że niewątpliwie powinien stać się wzorem dla wielu.
Choć całym sercem oddaje się pracy w swoim sklepie zoologicznym, jego pasją jest żeglarstwo. Pływa od ponad trzydziestu lat. W 2012 r. dowiedział się, że konstruktor jachtów - Janusz Maderski, organizuje regaty pn. „Setką przez Atlantyk”.
- To było coś dla mnie. Obejrzałem łódkę Janusza Maderskiego i stwierdziłem, że dam radę zbudować swoją. Dostałem projekt łódki i zacząłem budowę - opowiada Marcin Klimczak.
Chęć przepłynięcia Atlantyku była tak wielka, że p. Marcin zdecydował się na zbudowanie łódki pomimo, iż nie miał sponsorów, grupy pomocników, a od pracy w sklepie nie mógł wziąć urlopu. - Pomagał mi syn. Na tyle ile mógł. Jego pomoc była nieoceniona, bo dzięki niemu zaoszczędziłem wiele czasu - przyznał Marcin Klimczak.
Budowa łódki trwała dwa i pół miesiąca. Po pracy w sklepie p. Marcin jechał „na budowę”. Przeważnie kończył około drugiej w nocy. Codziennie. - Było to duże wyzwanie zarówno fizycznie, jak i psychicznie -przyznaje. - Przy budowaniu łódki w pewnych okresach nie widać, że praca w ogóle idzie do przodu. Nagle, w ciągu dwóch dni, dostrzega się efekty pracy, jakby się wszystko samo zrobiło.
Co było największym wyzwaniem podczas budowy? - W sumie nic - śmieje się p. Marcin. - Jak się chce, to nic nie jest problemem. Wszystkie materiały były proste do zdobycia, a ja byłem zdeterminowany, żeby zbudować łódkę.
Warunki panujące na łódce można bez wahania opisać jako spartańskie. - Nie było komfortu. Zależało mi na tym, żeby łódka nie była za ciężka, więc wyzbywałem się wszystkiego, czego się dało. A i tak była ciężka. Dla porównania, kiedy było na niej osiem osób to była mniej zanurzona, niż podczas mojej samotnej podróży przez Atlantyk - przyznał p. Marcin.
Sporo tego obciążenia stanowiło jedzenia i picie. - Głównie miałem ze sobą słoiki z pasteryzowanym mięsem. Do tego ryż, makaron, chleb tostowy, mąka, jajka, sosy, paprykarze szczecińskie. Miałem dwie kuchenki. Praktycznie wszystko, poza grotem, miałem podwójne - mówił p. Marcin. - Wody wziąłem 160 litrów i wszystko miałem w małych butelkach.
W sumie pokonanie Atlantyku (z Portugalii na Martynikę) zajęło p. Marcinowi 72 dni. Choć w tym czasie żeglarz natrafił na sześć sztormów i burzę piaskową, ani razu nie pomyślał, by przerwać podróż. - Na pewno nigdy nie wątpiłem. Podchodziłem do wszystkiego optymistycznie. Nie myślałem ile jeszcze mi zostało, tylko, że już o jeden dzień krócej jestem bliżej celu. Kwestia wytłumaczenia sobie. Zawsze miałem przed sobą krótsza trasę, niż miałem wczoraj - śmiał się p. Marcin.
Marcin Klimczak wyznaje zasadę, że na wszystko przyjdzie czas. Nie ma sensu się spieszyć, robić coś na wariata. Na spełnienie marzeń warto czasem poczekać. Dowodem na to jest chociażby fakt, że łódka była gotowa do podróży już w 2012 r. Pan Marcin postanowił jednak poczekać... cztery lata. -Zawiozłem na własny koszt łódkę do Portugalii. Warunki były jednak bardzo złe. To nie były sztormy, tylko huragany. Byłem w porcie rybackim i w tym czasie żaden kuter rybacki nie wyszedł w morze. A skoro ludzie, którzy żyją z pływania nie wychodzą w morze, nie było mowy, żebym ja się tam pchał -stwierdził. - Co prawda było sześciogodzinne „okienko” i wtedy 2 jachty popłynęły, ale miałem świadomość, że jak wypłynę, za 6 godzin i tak będę w sztormie. Stwierdziłem, że wracam do Polski.
Ta decyzja nie oznaczała opóźnienia podróży o tydzień czy miesiąc, lecz o cztery lata. – „Podczepiłem się” pod regaty, a druga edycja była cztery lata później. Moja łódka była tam dinozaurem. Wszystko tak szybko idzie do przodu, ale mi nie zależało na wygranej, tylko na tym, żeby po prostu przepłynąć Atlantyk - zaznaczył p. Marcin.
Podczas podróży Marcin Klimczak dysponował, otrzymanym od Pomorskiego Polskiego Związku Żeglarzy urządzeniem, które pokazywało jego najbliższym, gdzie znajdował się na oceanie. - Nie było ze mną żadnego kontaktu. Dzięki temu urządzeniu moja rodzina miała świadomość, że płynę, więc nie stało się nic złego - wyjaśniał p. Marcin. - Gdy po 56 dniach dopłynąłem na Martynikę to gardło mnie bolało podczas zwykłej rozmowy.
Samotna wyprawa była wyzwaniem nie tylko psychicznym (wszak gdy się lubi ludzi, brak ich obecności z czasem zaczyna mocno doskwierać), ale także pod względem fizycznym. - Nie mogłem w nocy pójść spokojnie spać - zauważa p. Marcin. – Mogłem robić sobie jedynie drzemki.
Również podczas sztormów pan Marcin był zdany sam na siebie, a fale miewały kilkanaście metrów. - Było tylko sześć sztormów - mówił. - To nie tak dużo, jak na tyle dni. Moja łódka nie wcinała się w fale, zawsze była na fali. Miałem więcej bujania góra - dół.
Mimo wielu zawirowań pan Marcin spełnił swoje marzenie - przepłynął Atlantyk na własnoręcznie wykonanej łódce i jako jedynym uczestnik tych regat, zrobił to bez sponsorów. Teraz wyznaczył sobie nowy cel - rejs dookoła świata.
- W zasadzie to zaczęło się od pomysłu rejsu dookoła świata. Rejs przez Atlantyk był sprawdzianem. Liczyłem się z tym, że może po rejsie po Atlantyku minie mi chęć pływania. To miała być próba generalna sprawdzająca czy dam radę pływać w różnych warunkach - mówi p. Marcin. - Teraz wiem, że coś potrafię. Jestem zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć. Przepłynąłem Atlantyk mając tylko kompas, mapy papierowe i ręczny GPS. Jestem zadowolony, że dałem radę.
Kolejny rejs ma odbyć się najpóźniej w 2020 rok. W planach jest też zbudowanie nowej łódki. - Plany łódki są już zamówione. - Będzie ośmiometrowa. Projekt powinien być gotowy luty-marzec. Wtedy będę wiedzieć ile będzie mnie kosztować ta łódź. Na razie o tym nie myślę. Wolę nie liczyć zawczasu, jeszcze się zniechęcę - śmiał się p. Marcin. - Jeśli prace będą zaawansowane na tyle, że nie będzie odwrotu, to człowiek jest w stanie wszystko osiągnąć.
Każdy, kto chciałby wspomóc pana Marcina w osiągnięciu kolejnego, ambitnego celu, zachęcamy do kontaktu z nasza redakcją.
Pełen szacun dla tego pana.
Wielkie uznanie dla sztuki nawigacji i żeglowania i nadal stopy wody pod kilem i sprzyjających wiatrów.
litości - to nie łódka ino jacht.......
I to jest chore że człowiek jest pozostawiony sam sobie. Są pieniądze na bzdety urzędnicze a brakuje pieniędzy by wspomóc takich ludzi. To jest przykre. Przecież można zapłacić nawet za to że rozstawia Elbląg, Polskę. Forma sponsoringu jest spora zróbcie to a nie teraz pisze się o tym.
I to jest chore że człowiek jest pozostawiony sam sobie. Są pieniądze na bzdety urzędnicze a brakuje pieniędzy by wspomóc takich ludzi. To jest przykre. Przecież można zapłacić nawet za to że rozstawia Elbląg, Polskę. Forma sponsoringu jest spora zróbcie to a nie teraz pisze się o tym.
Gratulacje p.Marcinie
a z jakiej racji miasto ma komuś pomagać na swoje zainteresowania , hobby , fanaberie czy zwyczajne dziwactwa , trochę umiaru bo popadniemy w paranoje , a ja mam ochotę na przelot balonem w koło świata niech miasto mi pomoże ??????
GRATULACJE
Piękna sprawa
ludzie jaka piekna sprawa, to jest czyste szaleństwo. Morze to nie piaskownica, 100 tysiecznik zachowuje się na fali ciężko a co dopiero takie mały kapec. wystarczylo jedną fala z boku i łódzka by była step ka do góry? szacun? dla mnie głupota i igranie z życiem