Rewelacyjny, fantastyczny, niesamowity - to tylko kilka z określeń, jakich elblążanie używali, by opisać spektakl "Kolacja dla Głupca". Teatr Ateneum zaprezentował go w ramach 16. Elbląskiej Wiosny Teatralnej (10. edycji po reaktywacji). Był to dziewięćsetny występ Krzysztofa Tyńca w roli Francoisa Pignona!
W Teatrze Ateneum, aby zobaczyć "Kolację dla głupca" ludzie siedzą na parapetach. W Elblągu również wykupiono wszystkie możliwe miejsca. Na czym, Pana zdaniem, polega fenomen tego spektaklu?
Nie chciałbym grzeszyć brakiem skromności. Myślę, że złożyły się na to: dobra sztuka, dobrze położony teatr i myślę, że nie najgorsi aktorzy, czyli starający się, by ludzie, którzy wydali pieniądze na bilety wyszli usatysfakcjonowani. W 99,99 procenta tak się dzieje, co nas niebywale cieszy. To dla nas nie tylko ogromna satysfakcja zawodowa, ale i prywatna. Napełniamy swój dzban próżności.
W Elblągu zagracie jubileuszowy, 900 spektakl. Jak staracie się, by nie wkradła się rutyna?
Mówimy rutynie a kysz! Jeżeli zauważamy jej ślady bierzemy swoją zawodową "szczotkę" i wyczyszczamy to, co mogłoby się zrutynizować i popaść w pewien schematyzm. Dbamy o to przedstawienie, żeby ono było żywe. Słyszały komplementy od osób, które np. były na trzysetnym spektaklu i sześćsetnym. Twierdzą, że gramy tak samo. To z szacunku do widza.
Jakie mają Państwo sposoby, by to osiągnąć?
Nie myśleć o sobie, że się jest świetnym i że cokolwiek się nie zrobi będzie to się publiczności podobać. Ważna jest kontrola zawodowa, żeby nie próbować się przypodobać publiczności. W moim przypadku jest to rezygnacja z pewnych rzeczy, które się publiczności podobają. Jak ja z nich rezygnuję, to wówczas muszę poszukiwać innych rzeczy. A samo słowo "poszukiwanie" ma w sobie elementy twórczości.
W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że w spektaklu mało już zostało z zamysłów autora. Co Pan miał na myśli?
Ja i pan Fronczewski stworzyliśmy pewną polifonię. Mówimy już trochę swoim językiem, ale autor nam na to pozwolił. Przez 15 lat bardzo się zmodyfikowało werbalnie. Należę do tego typu ludzi, którzy bardzo cenią rytm. Staramy się prowadzić rytm tego przedstawienia idąc złotym środkiem. Proszę mi wierzyć, że rytm w przedstawieniu odgrywa ogromną rolę.
Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy zetknął się Pan z tym spektaklem i jakie wywołał on w Panu uczucia?
Wszystko pamiętam. Gdy zaczynano to przedstawienie rolę Francois Pignon grał pan Wojciech Pszoniak. Grali to przez rok, a później mieli rok przerwy. I ja wszedłem w to przedstawienie. Było to zobowiązujące, bo wchodziłem po wielkim aktorze. Wchodząc w zastępstwo najważniejsze jest przedstawienie i publiczność, którą darzę ogromnym szacunkiem. Powiem pewien truizm: nie ma teatru bez publiczności. Publiczność współtworzy przedstawienie.
Zdarza się Panu zapomnieć kwestii bądź na scenie, podczas przedstawienia, dochodzi do momentów, które chociaż na chwilę wyprowadzają ze wspomnianego rytmu?
Zdziwi się Pani moją odpowiedzią, ale nie. Przez 15 lat nie. Nie wiem na czym to polega.
Jakie wnioski chciałby Pan, aby wyciągnęli widzowie po obejrzeniu tego spektaklu?
Puenta nie jest moja i znana "żyj i pozwól żyć innym", "bądź i pozwól, aby ktoś inny też był sobą". Nie rób z kogoś głupka, bo możesz sam na większego wyjść.
Co Pana urzekło w postaci Francois Pignon?
Jakby było więcej takich ludzi, jak Francois Pignon to świat byłby piękny. To jest człowiek, który kocha ludzi. On bardzo, bardzo chce pomagać, tylko mu nie wychodzi.
To 900. spektakl. Aż się prosi o życzenia...
Plany są takie, żeby dociągnąć do 1000. przedstawienia. Tak jesteśmy umówieni z Piotrem Fronczewskim. Potem się zobaczy. Proszę mi wybaczyć pewną zarozumiałość, ale to przedstawienie nigdy się nie skończy. To jest swoisty fenomen tego przestawienia. Zaczynamy grać dla trzeciego pokolenia. To miłe. Czekamy na czwarte.