W ramach 13. Elbląskiej Wiosny Teatralnej na deskach Teatru im. Aleksandra Sewruka w Elblągu wystąpiła Anita Lipnicka. Przed koncertem artystka zgodziła się udzielić nam wywiadu, w którym przyznała m.in., że mimo 20 lat doświadczenia nadal odczuwa tremę przed wejściem na scenę.
Każdy twórca, oprócz własnych pomysłów, czerpie inspiracje od swoich idoli. Kto natchnął Anitę Lipnicką, kto wpłynął na kształt muzyki, którą Pani dziś wykonuje?
Mam dużo swoich mistrzów. To nie jest jedna osoba. Przez lata te moje fascynacje muzyczne ulegają też ewolucji. Jedno nazwisko, a może nawet trzy, bym wymieniła. One trwają przy mnie od zawsze. To są Leonard Cohen, Joni Mitchell i Bob Dylan. To są osoby, które dawno temu, ze dwadzieścia lat wstecz, zainspirowały mnie do śpiewania, sprawiły, że pokochałam słowo śpiewane i oni są do dziś ze mną w mojej płytotece. Natomiast inne płyty zdecydowanie zostały wymienione na inne. To, co lubię teraz, z nowych twórców, nowych pokoleń, to są osoby, które też są inspirowane bardami śpiewanego słowa. Takim nowym moim idolem na pewno jest Nick Cave, który jest młodszy niż osoby, które wymieniłam wcześniej i jest moim zdaniem takim klasykiem współczesnym. No i cała masa muzyków mniej znanych: Bonnie „Prince” Billy, Marissa Nadler, Nina Nastasia, "A. A." Bondy. To są moi faworyci.
Przez lata artysta się zmienia, zdobywa nowe doświadczenia, jego gust ulega weryfikacji. W Pani muzyce też następuje zmiana, dostrzec można większą dojrzałość opartą niewątpliwie na zgromadzonych przeżyciach. Jak określiłaby Pani swoją najnowszą płytę „Vena Amoris”?
Ta płyta jest właśnie wynikiem moich fascynacji muzycznych, które na przestrzeni lat ulegają transformacji. Od kilku lat jestem bardzo zaangażowana emocjonalnie w muzykę, która płynie z Ameryki. To są rzeczy osadzone w takim korzennym graniu: folku, bluegrassu, country. To usiłowałam przenieść na swoją płytę pisząc jednocześnie słowa po polsku. Chciałam przybliżyć moim słuchaczom brzmienia, które lubię. Mówię tutaj o mandolinach, gitarach akustycznych, o takich instrumentach jak instrumenty klawiszowe, organy Hammonda, banjo, które bardzo lubię też ostatnimi laty. Chciałam, żeby takie kolory się znalazły. No i gitara pedal steel, która po polsku nazywana jest gitarą hawajską. To jest instrument charakterystycznych dla tych brzmień pochodzących z Ameryki.
Pochodzi Pani z Piotrkowa Trybunalskiego, miasta podobnego do Elbląga. Też w poprzednim podziale administracyjnym kraju było miastem wojewódzkim, a dziś nieco podupadło. Czy przenosząc się z takiej miejscowości do Warszawy czuła się Pani mniej wartościowym człowiekiem czy nie miała Pani kompleksów wynikających z pochodzenia?
Uważam moje dorastanie w Piotrkowie za pewnego rodzaju błogosławieństwo. Wydaje mi się, że w pewnym sensie ludzie, którzy pochodzą z mniejszych ośrodków kulturowych, mają do czego aspirować i to ich nakręca, napędza w życiu. To powoduje, że mają ochotę odkrywać nowe horyzonty i właśnie wyrwać się, co jest taką motywacja, która częstokroć prowadzi do nowych odkryć i do odkrywania samego siebie w sposób głębszy niż kiedy mamy wszystko podane na talerzu, gdy urodziliśmy się w wielkim mieście i wszystko jest w zasięgu ręki. Wtedy możemy tego nie dostrzec co mamy. Bardzo dobrze wspominam ten czas i lubię wracać do mojego miasta. Nadal tam jeżdżę, bo moja mama mieszka nadal w Piotrkowie. Teraz ja jako matka wracam tam z moją córką do babci, do Piotrkowa.
Pani córka jest „genetycznie obciążona” śpiewem i muzyką w ogóle. Czy przejawia już talenty w tych dziedzinach?
Pola lubi śpiewać, lubi tańczyć, od niedawna uczy się grać na pianinie, ale nie ma do tego jakiegoś wielkiego entuzjazmu. Na razie ma osiem lat. Wiadomo, że ma talent w sensie teoretycznym, ma super poczucie rytmu. Może z racji tego, że ma w zasięgu ręki instrumenty, że obcuje z muzyką na co dzień, bo oboje rodzice śpiewają, zajmują się tym zawodowo, ona na razie tak bardzo do tego nie dąży. Bardziej jej koleżanki, które przychodzą do nas, są zafascynowane, że jest fortepian czy gitara i dotykają tych instrumentów. Widzę, że na nie ma to większy wpływ i to one marzą, by grać i śpiewać. Pola urodziła się w tym domu, więc dla niej to nie atrakcja.
Pani zawód to częste przebywanie poza domem. Wielu artystów zabiera swoje dzieci w trasy dopóki nie pójdą one do szkoły. Pola ma już 8 lat, więc podróżowanie z mamą nie jest już możliwe. Jak znosicie te przymusowe rozłąki?
Jest to ciężko momentami. Najgorsze jest to, że ten zawód jest taki nieusystematyzowany. Dzieci lepiej znoszą, gdy rodziców nie ma o określonych porach dnia, mogą sobie wydedukować od której do której ich nie ma, kiedy przychodzą do domu. U nas jest kompletne szaleństwo. Bywa tak, że tygodniami jesteśmy w domu, a potem nagle znikamy na kilka dni z rzędu, oboje na raz, i Pola jest wtedy bardzo zrozpaczona. Musi minąć jakiś czas, zanim przywyknie do tego.
Praca na etacie gwarantuje stabilizację i spokojne życie rodzinne. Czy wobec tego wyobraża sobie Pani siebie w innym zawodzie?
Nigdy sobie nie wyobrażałam. Miała z tym problem jak chodziłam do liceum. Wszyscy mieli plany na przyszłość związane ze studiami. Pamiętam, że zbliżała się matura, a ja byłam sparaliżowana lękiem, co będę robić w przyszłości. Nie miałam żadnego poważnego pomysłu na swoją przyszłość. Zawsze ciągnęło mnie w kierunkach artystycznych. Początkowo chciałam iść do szkoły plastycznej, zaczepiałam się do grup teatralnych w moim mieście, ale te zainteresowania nie były dokładnie sprecyzowane, ale zawsze czułam, że jestem zawsze obok i nie przystaję do norm społecznych, w które powoli wdrażali się moi znajomi. Tak samo też nigdy nie wyobrażałam sobie, że wezmę ślub, że będę miała biały welon i będę matką gotującą w kuchni, z trójką dzieci. Moje marzenia były bardziej nieoczywiste.
To znaczy, że nie lubi Pani gotować?
Lubię gotować, ale gdybym miała to robić non stop, tak jak niektóre kobiety, które nie mają możliwości budowania swojego świata niezależnie od rodziny, wtedy może się to stać frustrujące. Natomiast, gdy sprawia to przyjemność, to zupełnie inna sprawa.
Podobno, mimo dwudziestu lat na scenie, wciąż odczuwa stres.
Myślę, że na to nie ma lekarstwa, jeśli ma się taką naturę, że człowieka scena paraliżuje, a mnie ona wciąż paraliżuje.
Czy z czasem trema jest motywująca, czy raczej przeszkadza w pracy?
Nie wiem, od czego to zależy. Bywają wieczory, gdy trema szybko ustępuje, a są takie kiedy do końca mnie trzyma. Myślę, że to jest lęk, który towarzyszy artyście przez cale życie. Piszemy, tworzymy z potrzeby serca w pierwszej kolejności i jest to pewien sposób na borykanie się ze swoimi słabościami, problemami, natomiast ta konfrontacja na scenie jest czymś nieuniknionym, bo pisanie do szuflady nie ma sensu. Ta konfrontacja potrafi przynosić wiele niepokoju i stresów. Zawsze się boję, że ludzie nie przyjdą, a jak już są, to boję się, że już są, coś muszę zrobić, nie mam wyboru, muszę wyjść na scenę i śpiewać.
Przed naszą rozmową pracownik teatru przyznał, że ma Pani płytę „Vena Amoris”, przesłuchał ją kilkakrotnie i stwierdził, że nie ma na niej jednego wyraźnego przeboju, bo wszystkie te piosenki są jednakowo dobre. Czy Pani odczucia są podobne?
Od dawna nie kieruję się kryteriami, jak stworzyć przebój. Nigdy tego nie robiłam. Wychodzę z założenia, że należy przede wszystkim zadowolić siebie i spełniać swoje wewnętrzne oczekiwania, bo próba zadowolenia wszystkich ludzi jeszcze nikomu się nie udała. Trzeba robić swoje. Natomiast każdy odbiera płytę po swojemu. Zawsze się cieszę, gdy dociera ona do ludzi i znajdują się osoby, do których ona przemawia, ludzie o podobnej wrażliwości do mojej. Jest też na pewno wiele osób, do których w ogóle ona nie przemawia. I na tym polega piękno świata, że jest różnorodny i każdy może znaleźć w nim coś dla siebie.
Próżno szukać informacji o Pani w kolorowej prasie dla kobiet. Nie zabiega też Pani o udział w programach telewizyjnych, które większości celebrytów zapewniają popularność. To celowy zabieg?
Jakoś się rozmijam z tym wyobrażeniem o byciu gwiazdą. Dziś w Polsce. Ja sobie w ogóle tego nie wyobrażam. Wydaje mi się, że w czasie kiedy sława na mnie spadła, kiedy byłam bardzo młodą osobą, było to doświadczenie innej natury niż dzisiaj. Bycie celebrytą ma inny wymiar niż kiedyś bycie po prostu znaną, popularną twarzą. W dobie Internetu, kiedy jest się wystawionym na atak z każdej strony, podziwiam ludzi, którzy są bardzo sławni i nie wariują z tego powodu. Ja ze swoją muzyką przesunęłam się w sferę bardzo intymną. Tworzę muzykę autorską, na którą jest coraz mniej miejsca w mediach komercyjnych, więc siłą rzeczy przeniosłam się do niszy.
W swojej twórczości jawi się Pani jako osoba spokojna, wręcz wyciszona, zadumana i łagodna. Czy taka jest Anita Lipnicka prywatnie?
Na pewno jestem pełna sprzeczności. Bywam osobą potrafiąca samą siebie zaskoczyć. Nie jestem jednowymiarowa. Mam dużo sprzecznych cech charakteru. Na przykład jestem bardzo niecierpliwa, ale bardzo wytrwała. Jak założę sobie jakiś cel, to potrafię czekać. Natomiast szlag mnie trafia, gdy mam wykonywać jakieś drobne czynności. To powoduje, że nigdy nie będę dobrym instrumentalistą, bo nie jestem w stanie ćwiczyć. Nie jestem w stanie na pięć minut usiąść i poćwiczyć czegokolwiek. Jestem też otwarta, przyjazna w stosunku do ludzi, a jednocześnie bardzo ciężko nawiązuję głębsze trwałe relacje. Mam naprawdę dużo sprzeczności.
Dzisiejszy występ nie jest pierwszym w naszym mieście. Czy słysząc słowo Elbląg ma Pani jakieś skojarzenia?
To bardzo ładne miasto. Miałam okazję trochę pospacerować po Starym Mieście. Bardzo tam przyjemnie. Nie wiem, czy z czymś konkretnym mi się kojarzy. Mam nadzieję, że będę mogła kiedyś poznać je bliżej. Bardziej pamiętam miasta pod kątem miejsca, w którym gram, jak wspominam sam wieczór, ludzi jak reagowali, to bardziej zostaje w pamięci, niż obrazy z miasta, którego często nie widzę.
Z Anitą Lipnicką rozmawiała
fajna kobieta chyba