Jej prace zdobią galerie, mieszkania prywatne i nierzadko są częścią wielkich prywatnych kolekcji od Polski, poprzez Niemcy, Francję, po Stany Zjednoczone. Gdyby nie przypadek, nie byłoby Jej w Elblągu. I wreszcie, gdyby nie wrodzona skromność-dzisiaj byłaby właścicielką patentu na specyficzną technikę artystyczną. ...ale i tak już zapowiada rozstanie z Elblągiem.
Krystyna Szostak – od ołówka do batiku.
-Zapewne zaczynała Pani od drobnych rysunków w szkole?
-Właściwie, odkąd pamiętam, zawsze wybierałam kredki, ołówki. Prawdę mówiąc szkoły podstawowej w sensie artystycznym nie pamiętam. Widocznie nie miałam dobrego nauczyciela plastyki. Za to w szkole średniej, w żeńskim liceum im. Konopnickiej w Łodzi, miałam doskonałego nauczyciela, który bardzo szybko wyczuł, że „coś” we mnie siedzi i pozwalał mi się w tym kierunku rozwijać. Zresztą, to właśnie szkoła średnia wytypowała mnie do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. To był czas, kiedy w Polsce rodziła się awangarda i sztuka niekoniecznie związana z ogólnie przyjętymi kanonami. Była przecież szkoła teatralna, szkoła filmowa, ale wtedy też przyjechał Picasso, po Piotrkowskiej, przy której mieszkałam, chodzili „szaleni” artyści w długich płaszczach, szalach i kapeluszach.
-Czyli atmosfera jak najbardziej sprzyjająca?
-Zdecydowanie, ale mój ojciec nie zgodził się na moje studia plastyczne. Powiedział, że nigdy nie wyrazi zgody na to, żeby jego córka współtworzyła takie środowisko.
-Ale na egzamin się Pani jednak zdecydowała?
-Tak. Jak już powiedziałam, do szkoły byłam wytypowana przez liceum, a więc egzamin teoretyczny miałam z głowy. Stawiłam się tylko na egzamin praktyczny. Zdałam. Ale zabrałam papiery i poszłam do Studium Nauczycielskiego. No i tak mi już zostało. Zostałam pedagogiem. Potem wyszłam za mąż i przeniosłam się do Elbląga.
-Ale jednak jest Pani plastykiem z ...papierem.
-...no, bo zdałam egzamin do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku, w pracowni malarstwa. No i oczywiście – skończyłam te studia. Tak musiało się stać, bo to było moją pasją od zawsze.
-No tak, ale przecież nie była Pani nigdy „zawodową artystką”. Związała się Pani ze szkołą.
-W pewnym sensie i tak „zawodową artystką” byłam. Byłam nauczycielem plastyki. Najpierw w szkole numer 7, potem w I LO, a potem w II LO. Teraz już nie mam do czynienia z „zawodowym” malarstwem. Jestem dyrektorem Warmińsko-Mazurskiego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli w Elblągu. A w ogóle, jeśli już jesteśmy przy I LO, to byłam też komendantem tamtejszego szczepu harcerskiego.
-Ale nie tylko Pani uczyła. W I LO nadal wiszą Pani prace.
-Wiszą. Na 40-lecie szkoły, ówczesny dyrektor-Edward Murdzia, poprosił nauczycieli, żeby zrobili coś dla szkoły. Na pamiątkę. Cóż ja mogłam zaproponować innego, jak nie namalowanie obrazu. Wtedy poprosił, żebym namalowała coś, co związane by było z dziełami patrona „jedynki”: Juliusza Słowackiego. Namalowałam. I te prace wiszą w szkole do dziś.
-Pani prace nie wiszą tylko w szkole. Znajdują się też w wielu prywatnych kolekcjach.
-Tak. Jest nawet taka zabawna... teraz zabawna, bo wtedy nikt nie był niczego pewien... historia. Swego czasu, w Dusseldorfie zorganizowano wystawę moich prac. Właśnie zebranych z prywatnych kolekcji w Niemczech. Mówiło o tym nawet radio „Wolna Europa”. Niestety, nie mogłam pojechać na otwarcie tej wystawy, bo wtedy w Polsce był... stan wojenny. Bałam się potem, że ZOMO zapuka mi do drzwi, ale na szczęście nikt nie pukał.
-Widziała Pani na pewno różne ...”dzieła” ze skóry...?
–Tak... jakieś zegary, jakieś cuda...
-No właśnie. Rok ’87, prawda? To przecież Pani wymyśliła tę technikę: łączenie płótna ze skórą. Nikt o tym nie wie.
-No, nie opatentowałam tego... naprawdę nigdy o tym nie myślałam. Ale fakt jest faktem. Pierwsza to zrobiłam. Kiedy pokazałam wtedy pierwsze tego typu prace, zaczęło się jakieś szaleństwo. Dostawałam multum zamówień z Polski, z Holandii, Belgii, z Niemiec... ale nie chciałam tego robić. No i nie robiłam. Mogłam. Pewnie, że mogłam. Ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia marketingowego.
-No, ale za to teraz zajęła się Pani batikiem.
-Ta technika od zawsze mnie fascynowała. Ale nigdy jej nie praktykowałam, bo nie wiedziałam jak. Niedawno w Ośrodku (Doskonalenia Nauczycieli) odbywało się szkolenie dla nauczycieli plastyków, które prowadziła Pani Grażyna Komorska. Ja sama wzięłam udział w tym szkoleniu. I dopiero teraz poznałam technikę tworzenia batiku. Zakochałam się w niej. I nagle dostałam zaproszenie od dyrektora Teatru Dramatycznego. Poprosił mnie, żebym wystawiła swoje prace w dniu premiery „Snu Nocy Letniej”. Tematyka tych prac jest na pewno związana z treścią sztuki. Chociaż krępuję się trochę, bo w tych batikach ...poszalałam trochę, przygotowałam surrealistyczne majaki, ale bardzo pilnowałam się tytułu i treści sztuki.
-Czas szybko płynie. Minie półtora roku i... ucieka Pani z Elbląga?
-Ależ ja nigdzie nie uciekam! Ja po prostu za półtora roku ...wychodzę na wolność! Idę tam, gdzie góry, konie, lasy, ptaki... wyjeżdżam w Bieszczady. Po prostu wyprowadzę się z Elbląga. Tam będę mieszkać. Tam będzie moja pracownia. Zresztą... to nie chodzi o Bieszczady same w sobie. To po prostu spełnienie mojego życiowego marzenia. Nigdy w życiu nie sądziłam, że będę kiedyś miała swój maleńki domek, który już nazwałam „Chata w Malwach” i swoją własną pracownię. Tam będę mogła robić nawet 3-metrowe batiki. Ale najpiękniejsze jest to, że moja przyszłość wynika z planów moich dzieci. One widzą w nich przede wszystkim mnie. A że tworzą mi warunki do spełnienia marzeń... to wyjeżdżam.