Nagła śmierć męża, walka o życie chorej córki Oli. A obok życie codzienne. Praca zawodowa, fundacja, wychowywanie córki Mani. Monodram „Rok magicznego myślenia”, chociaż opowiadający o innych zdarzeniach, przeplata się z jej osobistymi doświadczeniami. Życie artystyczne jest jej wentylem, psychoterapią...
Elblążanie monodram „Rok magicznego myślenia” w wykonaniu Ewy Błaszczyk mogli zobaczyć podczas pierwszego dnia Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuki Słowa „Czy to jest kochanie...?” Kilka godzin przed wejściem na scenę, aktorka spotkała się z dziennikarzami.
Nie jest tajemnicą, że monodram "Rok magicznego myślenia" zawiera w sobie również Pani historię. Czy przygotowując się do tej sztuki nie obawiała się Pani, że będzie obnażała za dużo, że to będzie zbyt osobiste?
Zastanawiałam się nad tym problemem zanim przystąpiłam do pracy. Kiedy dowiedziałam się, że taki tekst funkcjonuje. Dowiedziałam się o tym, kiedy sztuka została wystawiona na Brodwayu. Zgłosiłam się do agenta w celu wykupienia praw autorskich do niej. Sztuka okazała się zbyt świeża i nie miała jeszcze praw autorskich. Postanowiliśmy być w kontakcie, aż do momentu, kiedy będą. Taki moment nadszedł.
W międzyczasie dotarłam do książki. To był ten moment, kiedy o tym myślałam. Zafascynowały mnie te cztery wersy, które są na początku: „Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, kończy się. Pozostaje kwestia żalu nad sobą”.
Pomyślałam, ze jest to tekst, z którym mogę walczyć. Zaczęłam się temu przyglądać. Czytałam, czytałam, czytałam... Właśnie tu miałam te wątpliwości, zastanawiałam się czy dam radę. Przeczytałam i doszłam do wniosku, że dam.
Wydało mi się, że jest to droga, która jest drogą dla każdego, kto znalazł się w trudnej sytuacji. Warto o tym rozmawiać i się tym dzielić. Można to nazwać pewnego rodzaju instrukcją obsługi, jak się zachować w takiej sytuacji, tego czasu, jak z niego wyjść. Mogę to porównać do pilota w ręku. Próbuje się naciskać guziki, przełączać kanały, ale nic z nie wychodzi, bo pilot jest zepsuty.
Czy uważna Pani, że znalazła receptę na to, żeby żyć dalej, wtedy, kiedy wydaje się, że dalej żyć się nie da?
Trudno nazwać to receptą. Nie ma tej recepty. Natomiast na pewno jest wola walki i próba uporania się z tą sytuacją.
Ile w tej sztuce jest Pani jako aktorki, a ile jest w tym prywatnych przeżyć? Ile jest w tym Pani doświadczenia, osobistych refleksji? A może jest przełożenie 1:1?
Gdyby było przełożenie 1:1 to wtedy nie byłoby to sztuką. Tekst jest napisany w taki sposób, że stwarza możliwość na uzupełnienia emocjonalnego, ale to odbywa się między słowami. To jest taki materiał, gdzie bardzo może się pomieścić wiele tych refleksji i emocji. A jednocześnie jest to tekst konkretny. Więc na pewno jestem w tym również prywatna, ale trudne jest to do oddzielenia. Wydaje mi się, że dochodzi tu do połączenia. To jest połączenie tego, co umieściła w tym tekście pisarka, tego co wyrażam ja, jako aktorka, oraz prywatnych przeżyć.
Co najbardziej Panią pociąga w formule monodramu?
Nie lubię monodramu. Nigdy w życiu nie robiłam monodramu. Staram się uciekać od takiej formy, bo wolę mieć partnera, wolę być z kimś, wolę widzieć czyjeś oczy, niż być sama ze sobą. Jednak konstrukcja tego monodramu jest taka, że czuję, że gdzieś na widowni mam partnera. Myślę, że na to przedstawienie nie przychodzą ludzie, którzy przychodzą jak na kabaret. Ludzie wiedzą na co przyszli. Intymny kontakt, jaki jest w tym przedstawieniu stwarza możliwość, poczucia, że partner jest tyle, że na widowni.
Praca nad sztuką nie kończy się wraz z premierą. Lecz wydaje się, że szczególnie monodram jest tą formą, która ewoluuje. Czy w tym przypadku też tak jest?
Oczywiście, że tak. Każde miejsce, każda publiczność jest nowym rozmówcą. W tym intymnym kontakcie zawsze jest jakaś chemia między ludźmi i to ona odgrywa główną rolę. Wpływ mają także inne aspekty. Dzień może być inny i wtedy słowa są takie same, a emocja przepływa inaczej. Jest różny odbiór, czasem bardzo gorący, a czasem chłodniejszy. Wszystko zależy od emocji, które są danego dnia, danego wieczora. To jest taki rodzaj materiału, że jeśli na przykład w trakcie gry zadzwoni telefon, to właściwie przedstawienie możemy uznać za skończone...
Czy o Pani monodramie można powiedzieć, że jest wyrazem trudnej sztuki miłości?
Tak postrzegam cały ten tekst i jego wydźwięk. Nie jest to o tym, żeby się nad sobą roztkliwiać, żeby wspominać, a raczej o tym, że trzeba coś z tym wszystkim zrobić. Paradoksalnie, ciężkie zdarzenia, o których jest tu mowa, kończą się światłem, nadzieją. Nawet gdy kogoś nie ma, to miłość zostaje.
Skąd Pani bierze energię do walki, do życia?
Między innymi z takiej pracy. Na scenie dużo mojej energii zostaje, ale ja też bardzo dużo dostaję. Czasem ktoś przychodzi, jest wymiana spojrzeń, dotknięcie, przytulenie. To jest pozawerbalny kontakt, ale one jest bardzo bogaty, głęboki. Czy jak ktoś przychodzi i mówi: „to nie jest sztuka, to jest jedna wielka modlitwa”.
Poza tym nie jest tak, że jestem tylko przy chorej córce oraz poświęcam czas tylko fundacji i jestem zanurzona tylko w jeden tego typu rewir. Praca jest moim wentylem. Niby jest to ten sam temat, ale jednak jest kompletnie czymś innym. To wymiana energii tworzy życie, tworzy siłę i dalej można z tego czerpać. Tak sobie nawet myślę, że właśnie takie działanie, to co pobudza w nas muzyka, sztuka, jakie ma działanie oczyszczające, które kończy się światłem, to może to być lepsze niż spotkanie z psychiatrą.
Czyli ten monodram to rodzaj terapii?
Myślę, że w jakimś sensie na pewno tak, również dla kogoś, kto przeżywa podobne emocje na widowni jest tym samym. Bo się o tym mówi, bo się to współprzeżywa. Gdy ktoś coś przeżywa głęboko, to wydaje się mi, że słowa są za małe do takich przeżyć, do opisu.
Monodram w Pani wykonaniu zostanie zaprezentowany w ramach Festiwalu Sztuki Słowa „Czy to jest kochanie...?” Jakimi słowami, według Pani, można wyrazić miłość?
Nie jestem zwolennikiem gadania o miłości. Lubię konstrukcje, które o czymś opowiadają, bo w pewnym momencie można zrobić pauzę. Gdy kończy się słowo, pojawia się albo cisza albo muzyka, która dociera w zakamarki duszy. Słowo jest na początku, a potem rusza wyobraźnia, emocje i uczucie. Wtedy to się dopełnia. Dopiero wtedy to się dzieje. By to co mówię stało się bardziej zrozumiałe, posłużę się przykładem piosenki Jacka Kleyffa, która mówi o śmierci. Tam również jest dużo muzyki i słowa: „znów mija rok, jedni odchodzą, drudzy zostają, bliżsi o krok.” Ta przestrzeń, która jest pomiędzy strasznie mnie wzrusza.