Dzisiaj mija pięć lat od śmierci Stefana Tuszera, człowieka, który dobrze się przysłużył środowisku osób niepełnosprawnych i zdobył serca wielu ludzi. Zasługuje na naszą pamięć, dlatego sięgnęliśmy do archiwum, aby przypomnieć Jego sylwetkę.
Stefan Tuszer urodził się 8 kwietnia 1937 roku na Kaszubach w Starzynie koło Pucka. Matka Joanna zajmowała się domem i wychowaniem dzieci, ojciec Wojciech był kołodziejem. Stefan miał 9-ro rodzeństwa.
Jego pierwszym językiem był kaszubski, drugim, gdy poszedł do szkoły – niemiecki, trzecim – po wyzwoleniu – polski. Chyba dlatego w przyszłości jego miłością stał się neutralny język międzynarodowy – esperanto.
Szkołę podstawową i technikum rolnicze, z dobrymi wynikami, ukończył w pobliskim Kłaninie. Stamtąd wyruszył na podbój świata czyli na Akademię Rolniczą w Olsztynie. Tu znielubił codziennie podawaną kaszę i tu zaczęła się jego tragedia.
Zachorował niespodziewanie na jaskrę i usłyszał „wyrok”, że prawdopodobnie nie będzie widział. Zrezygnował z nauki, aby nim nadejdzie ciemność, zabezpieczyć swój byt. Pracował dopóki mógł i leczył się, ale choroba nieubłaganie postępowała i do 30-tki całkowicie utracił wzrok. Były to bardzo ciężkie dla Niego czasy. Ale już wtedy w swoim środowisku organizował wraz kolegami, a także braćmi, życie sportowe i kulturalne.
Kiedy stało się jasne i nieodwołalne, że już nigdy nic nie zobaczy, załamał się. Nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem. Wegetacja na rencie przy rodzinie dla energicznego, młodego człowieka, to śmierć. Takie też myśli chodziły Mu po głowie. Nikt nie wie, co przecierpiał. Jednak się przełamał i po dwóch latach zaczął szukać wyjścia z „czarnej dziury”.
Samodzielnie, korzystając z podręcznika nauczył się pisać i czytać „brailem” (pismo punktowe). Będąc zatem znowu „piśmiennym” zaczął korespondować z niewidomymi, którzy pogodzeni z losem, potrafili żyć pełnią życia – pracowali, mieli rodziny, działali społecznie. Jeden z wybitnych niewidomych – ociemniały żołnierz, kapitan Jan Silhan zachęcił Go do nauki esperanta – języka międzynarodowego.
I znowu Stefan siedząc na tej swojej małej kaszubskiej wsi, z uporem, praktycznie bez pomocy zaczął się uczyć z nielicznych brailowskich książek. Nawiązał pierwsze kontakty zagraniczne. Zaczął też pracować społecznie w Polskim Związku Niewidomych w kole terenowym w Pucku. Jego apetyt na życie wzrastał.
W 1971 r. Okręg PZN w Gdańsku skierował Go na rehabilitację w Muszynie. W pociągu poznał elblążankę Mariannę, która właśnie przeszła na rentę z powodu pogarszającego się wzroku i jechała na ten sam turnus. W następnym roku wzięli ślub – pięknie i uroczyście w dzisiejszej Katedrze, a wówczas kościele parafialnym p.w. św. Mikołaja.
Stefan zamieszkał u żony, a jego życie znowu nabrało tempa. Najpierw działalność społeczna na rzecz środowiska niewidomych i słabowidzących – z żoną Marianną zakładali miejskie koło PZN w Elblągu. Później doszła praca zawodowa w Spółdzielni Niewidomych „EISIN” na stanowisku instruktora k.o. Stefan był ambitny i zdolny – chciał zdobyć odpowiednie kwalifikacje. Z wynikiem bardzo dobrym otrzymał dyplom 3-letniego Studium Kultury i Oświaty Dorosłych w Gdańsku. Przez lata nauki wiernie i z poświęceniem pomagała mu żona, miał też bratnią duszę w koleżance – studentce, pani Marii...
W związku z reformą administracyjną kraju i utworzeniem województwa elbląskiego, powołano w Elblągu Okręg Polskiego Związku Niewidomych, a Stefana Tuszera na jego kierownika. Tę funkcję Stefan pełnił przez 24 lata tj. do kolejnej reformy administracyjnej. Pracował z zaangażowaniem i oddaniem. Elbląski okręg zdobył w kraju markę „kulturalnego”.
Stefan był idealistą i żadne argumenty praktyczne do Niego nie trafiały. A przy tym energiczny i uparty jak prawdziwy Baran (ur. 7 kwietnia). Jego powolność była pozorna, a Jego „kaszubskie” dobroduszne, przeciągłe „joo”- trochę mylące, bo Stefan nie lubił konfliktów, ale lubił postawić na swoim.
Zawsze z innymi działaczami układał plany pracy i realizował je. Był charyzmatycznym liderem skupiającym wokół siebie ludzi i ulubieńcem mediów. Dbał o wizerunek Związku, a jednocześnie własną postawą, jakby mimochodem, kształtował w społeczeństwie pozytywny obraz osoby niepełnosprawnej.
Jako szef miał jedną wspaniałą cechę - mówił swoim pracownikom co mają zrobić, a nie – jak to zrobić. W ten sposób każdy czuł się samodzielny i odpowiedzialny i miał wolną przestrzeń dla własnej inwencji i rozwoju. Ja osobiście, pracując ze Stefanem 9 lat, mogę powiedzieć, że takiej Jego postawie wiele zawdzięczam.
Obserwując Go przez wiele lat zauważyłam też, co inni pewnie uważają za wytarty już slogan – że istotnie „najważniejsze jest niewidzialne dla oczu” (Saint-Exupery). Stefan nie widział osoby, ale słuchał uważnie co ma do powiedzenia. Chciał wiedzieć jakim jest człowiekiem, a nie jak wygląda. Nie interesowało Go też zbytnio czyjeś stanowisko, a tym bardziej status materialny. Każdy „ślepy” był Jego bratem, każdego chciał „ciągnąć” do góry i promował. Cieszył się i wzruszał sukcesami niewidomych.
Wiele osób czuło dla Niego wdzięczność, wielu nakarmiło Go niewdzięcznością. Z okazji 30-lecia działalności na rzecz środowiska i nagrody prezydenta miasta przeprowadzałam z Nim wywiad dla lokalnego Radia Bis. Zapytałam wówczas, w tym kontekście, czy warto było? Odpowiedział, że tak - pomimo wszystko, bo tylko dla ludzi warto coś robić.
Po rozwiązaniu Okręgu i przejściu na emeryturę Stefan nie zrezygnował z aktywnego uczestnictwa w życiu kulturalnym i społecznym. Uczęszczał na wykłady Uniwersytetu III Wieku, prezesował klubowi czytelniczemu „Słoneczna Fonoteka” i Elbląskiemu Stowarzyszeniu Twórczemu. Był członkiem Rady Organizacji Pozarządowych.
Skupił się na swojej esperanckiej pasji. Prowadził klub „Sukcena Steleto”. Miał wielu przyjaciół wśród niewidomych i widzących esperantystów, korespondował niemal z całym światem. Nie miał tylko znajomego Eskimosa, a zauważyłam, że chociaż mówił o tym ze śmiechem, to chyba Go ten brak trochę dręczył. My z kolei w domu z mamą żartowaliśmy, że dla Stefana ideał człowieka, to Kaszub-esperantysta.
Stefan czuł się jeszcze młody i miał wiele planów. Pomimo tragedii swojej żony – także straciła wzrok – nie poddał się. Marianna była, jak zawsze podkreślał, wspaniałym przewodnikiem. Nikt Mu już później tak chętnie i obrazowo nie opowiadał świata. Była z Nim na wielu międzynarodowych kongresach - na ostatnich był już z przyjaciółmi.
We wrześniu tego roku poznał esperantystów o światowym autorytecie m.in. przewodniczącego Światowego Związku Esperantystów Renato Corsettiego z Włoch oraz członków Akademii Esperanckiej z San Marino. Bardzo się z tego cieszył – zdjęcie z Corsettim miał zamiar wysłać swoim korespondencyjnym przyjaciołom. Napisał też relację z międzynarodowej imprezy w Malborku i leżąc na Reanimacji jeszcze się interesował jej losem. Zmarł 17 października 2001 roku, gdy „składaliśmy” gazetę. (Artykuł „Esperanckie święto w Malborku” ukazał się w październikowym numerze RzT.)
Nikt się tej śmierci nie spodziewał. Ale czy można się przygotować na utratę bliskiej osoby? Wiele osób napisało pożegnalne słowa – listy o Stefanie i dla Stefana. Są one jak ostatni uścisk dłoni przyjaciela. A dla żony, rodziny i dla mnie – przybranej córki, jak gest współczucia i pocieszenia.
Elżbieta Szczesiul-Cieślak/”Razem z Tobą”